Gdy usłyszałem o tym serialu, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Po pierwsze – istniejące już produkcje bywały różnej jakości, a po wtopie pokroju Inhumans szansa, że jakieś kolejne widowisko zrobi dobre wrażenie, była maleńka. Po drugie – same postacie. Nie znam wszystkich bohaterów Marvela, jak leci, ale akurat Cloak i Dagger tak. Nie wiem, ile razy to jeszcze napiszę, ale moim pierwszym kontaktem z tą parą był wydany w Polsce event Maximum Carnage. Od tej pory zawsze przewijali się gdzieś w tle. Nie miałem okazji przeczytać ani jednego zeszytu z nimi w roli głównej, a ostatni ich występ, na jaki się natknąłem, to drugoplanowa rola w komiksowych Runaways. W związku z czym chwytanie się takich bohaterów wydawało mi się co najmniej desperacką próbą dorwania się do koryta. Jedyną nadzieją było to, że gorzej od Inhumans chyba nie da się wypaść.
Naszymi bohaterami są Tandy Bowen i Tyrone Johnson. Oboje pochodzą z dobrych domów. Tandy jest córeczką tatusia, uczęszcza na lekcje baletu i żyje sobie w swoim idealnym świecie. Tyrone ma starszego brata, który jest w jakiś sposób powiązany z drobnymi przestępstwami, ale stara się od nich trzymać z dala. Pewnej felernej nocy życie obojga zmienia się diametralnie. Ich losy zaczynają się przeplatać, gdy ojciec Tandy i brat Tyrone’a giną, a w tym samym czasie na pobliskiej platformie wiertniczej ma miejsce niewyjaśniona eksplozja. Następnie ich ścieżki rozchodzą się, zaś akcja przeskakuje o kilka lat do przodu. Tandy żyje z matką (w tej roli Andrea Roth, którą kojarzyłem przede wszystkim z roli w serialowym RoboCopie) w ubóstwie i na co dzień para się kradzieżą. Natomiast Tyrone stara się być 100% prymusem w szkole i presja wywierana zarówno przez rodziców, jak i otoczenie zaczyna załazić mu za skórę. Wtedy to właśnie nadnaturalne skutki tamtej niefortunnej nocy powoli dają o sobie znać.
Tak jak na początku serii byłem pełen dystansu do niej, tak po obejrzeniu ostatniego odcinka nie mogłem przestać się nadziwić, jakim cudem tak niewiele się o niej mówi. Cloak & Dagger to dla mnie jeden z najlepszych seriali Marvela. Oprócz niektórych sezonów z MCU z Netflixa takiej ekscytacji nie czułem od czasów Agent Carter. Zdaję sobie sprawę, że do tego widowiska zniechęcić mogą zarówno poprzednicy, jak i umieszczenie akcji w środowisku nastolatków. Jednak spokojna głowa, to nie Runaways, nie Teen Wolf, ani drama rodem ze stacji CW. Cloak & Dagger to pełnoprawna, mięsista i dojrzała opowieść o bardzo trudnej sytuacji wielu osób i próbach poradzenia sobie z duchami przeszłości. Nie stroni od przemocy, nie kryje się z brudem rzeczywistości (morderstwa, próba gwałtu, rozlew krwi, problemy z używkami), nie ugrzecznia niczego tylko dlatego, że większość postaci ma naście lat. Jasne, pewne motywy pozostaną naiwne i uproszczone na rzecz konwencji, ale są podane na tyle strawnie i bez obrazy dla intelektu widza, że można przymknąć na to oko. Przykładem niech będzie to, jak Tandy notorycznie przebiera się, by wniknąć w jakieś środowisko. Zazwyczaj w produkcjach około młodzieżowych taki wątek przechodzi bez lub z minimalnymi konsekwencjami. Tutaj dziewczyna wielokrotnie wpada w kłopoty, stresuje się, a w kilku innych scenach zostaje zdemaskowana i musi wypić nawarzonego piwa. To drobiazgi, ale znacząco wpływają na odbiór opowieści.
W ogóle gdyby porównać jej ton, to aż dziwne jest, że nie powstała na Netflixie, tylko na innej stacji, za co ode mnie otrzymuje owację na stojąco. Na każde zwycięstwo przypada porażka, a konstrukcja sezonu jest wręcz bezlitosna, bo w okolicach 8 odcinka z 10 dwa wątki idą w pewnym kierunku. Dosłownie przez chwilę ogarnęło mnie uczucie takiej małej idylli: i żyli długo i… kurna, przecież tam są jeszcze dwa odcinki, co jest??? I te dwa odcinki jak obuch w łeb dają do zrozumienia, że kwiatki, bratki i stokrotki to możemy sobie oglądać w Królewnie Śnieżce. Gdybym miał porównać to poczucie bezradności i beznadziei, jakie serwują autorzy, to na myśl przychodzi przede wszystkim pierwszy i trzeci sezon Daredevila.
Obsada spisuje się na medal. Takiego zaangażowania po młodszych aktorach zwyczajnie nie spodziewałem się, więc duże brawa. Muzyka wypadła klimaciarsko i zgrabnie podkreśla bieg wydarzeń, a na deser otrzymałem coś, czego zawsze wyczekuję: nawiązania do innych produkcji (skoro rzekomo dzieją się w tym samym uniwersum). Moi drodzy, tych ostatnich nie jest za wiele, ale w zupełności wystarczyły, bym nie kręcił nosem, jak to było w przypadku Runaways. Pierwszym takim nawiązaniem jest pani detektyw, która wspomina o swojej przyjaciółce Misty z Nowego Jorku. Drugim jest facet, który najpierw mówi swoją wersję znanej maksymy (With great power comes more power.), a potem dodaje, że jest gotów zrobić wszystko, by nadążyć za takimi Randami, czy Starkami.
Żeby nie było, nie jest to show bez wad. Zaraz po przeskoku o kilka lat tempo opowieści spowalnia, a ona sama może sprawić wrażenie nieco chaotycznej. Spowolnienia da się zauważyć też później. O ile chaotyczność potrafi zaważyć na tym, czy chcecie dalej oglądać, o tyle spowolnienia są tu potrzebne, by złapać oddech i nie tworzyć festynu ciągłego gnojenia bohaterów dla samego gnojenia. Cloak & Dagger nie musi wzbudzać w was takiego entuzjazmu, jak u mnie, ale na pewno warto dać mu szansę. Ja bawiłem się bardzo dobrze i na pewno o niebo lepiej, niż oczekiwałem. Moja ocena: 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz