Poddaję się. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że jakimś cudem wymyślą tak zarąbiste wytłumaczenie wszystkiego, co mogłoby spiąć epizody 7-9, że mi buty spadną z wrażenia (fajna była fanowska teoria, że Rey to uśpiona agentka). Zamiast tego otrzymałem jeszcze większe bzdety.
Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że będę walił spoilerami. Nie mam sił obchodzić się wyrozumiale z tym czymś. Zacznę od tego, dlaczego The Last Jedi podobał mi się… w pewnym sensie. Przede wszystkim pomysły, które wywracały kanon. Tak jak uwielbiam Star Wars, tak jednak wałkowanie w kółko wojny frakcji jest męczące. Czas akcji takich Knights of the Old Republic to pi razy drzwi 4000 lat przed epizodem IV, a co jest osią wydarzeń? Wojna Imperium Sithów z Republiką. Ba, cały ten przedział od KotORa do Phantom Menace to ciągłe walki między tymi frakcjami. Raz jedna rządzi, raz druga. W związku z czym pomysł rzucony w The Last Jedi (Let the past die) wydawał mi się powiewem świeżości. Koniec ze skrajnościami politycznymi i w podziale Mocy. I co na to zaproponował The Rise of Skywalker? Dwie skrajne frakcje i wielką bitwę na koniec…
Nie dość, że zaserwowano nam powtórkę niczym w slasherach, to jeszcze na siłę próbowano wyeliminować wszystko, co było w TLJ. Tym samym w trakcie seansu TROS towarzyszyło mi uczucie zmarnowanego filmu. Po kolei: rodzice Rey będący nikim i pomysł, że Moc może wybrać każdego, nie związanego z wielkimi Jedi i Sithami – nic z tych rzeczy, Rey jest wnuczką Palpatine’a. Rose Tico – przesunięta gdzieś na piąty plan, wątek miłosny z Finnem nie istnieje (nie żebym był fanem, Finn mógł mieć niezły story arc, gdyby się poświęcił w finale TLJ). Zgorzkniały Luke, w którego życiu musiało dojść do ogromnej tragedii (nie tej przedstawionej w TLJ, to akurat był idiotyzm) – wraca do bycia optymistą i karci Rey, gdy ta chce spalić miecz świetlny (Bo broń trzeba traktować z szacunkiem! No przyganiał kocioł garnkowi…) i porzucić ścieżkę Mocy. Snoke – nie dość, że zabity w TLJ, to teraz tylko jedna z klonowanych marionetek na usługach Palpatine’a. Leia, która porzuciła trening Jedi teraz nagle jest ekspertką w tych sprawach. A przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo Rey nagle nauczyła się takich numerów, że Yoda by się zdziwił. Ostatnia bitwa w TLJ mająca wzniecić rebelię na nowo – strata czasu, nikt nie odpowiedział na wezwanie. Trzeba było dopiero Lando lecącego Sokołem w TROS, żeby ktoś w galaktyce zareagował.
Ok, a co by się stało, gdyby faktycznie zapomnieć o istnieniu TLJ i po prostu jakoś tam lecieć z opowieścią? Cóż, drugie tyle bzdur. Więź między Rey i Kylo dalej istnieje, Luke jest dalej martwy, a Rose dalej jest… no jest, więc tak do końca zapomnieć się nie da. Cała fabuła to taki fetch quest. Poe, Finn i Rey muszą znaleźć przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest Palpatine. I tak sobie latają od punktu A do B, odhaczając checklistę: tu spotkają Lando, tu walczą ze szturmowcami, tam migają w tle rycerze Ren (z których takie zagrożenie, jak z Nazguli, którzy przeszli szkolenie na szturmowca), tam gdzieś Kylo się miota, Kylo spotyka lub łączy się z Rey i tak ze 3 razy aż do finału. Wątek całej planety szturmowców-dezerterów mógłby być fajny, gdyby nie to, że to ostatni film i w zasadzie nikogo nie będzie obchodzić. Rey jest przegięta do kwadratu: swobodnie stosuje force jumpy, force heale, rozwala błyskawicą odlatujący statek – no głupsza wersja tej sceny jest chyba tylko w Star Wars: The Force Unleashed. Do tego potrafi sterować coraz to nowszymi pojazdami i radzi sobie idealnie niezależnie od warunków (no bo przecież jazda speederem po pustyni, a zasuwanie czymś łódkopodobnym po wzburzonych falach to jedno i to samo). Pozostałym bohaterom też w zasadzie nic nie grozi. Pamiętacie wymianę ognia choćby w A New Hope albo Return of the Jedi? Ekipa co raz chowała się za czymś, żeby nie oberwać (pomijając na moment „legendarną” celność żołdaków Imperium), a tutaj? Tutaj biegną i kasują wszystkich po drodze, zupełnie jak w niektórych FPSach. Wątek Rey zakończono w możliwie najbardziej kretyński sposób. Wzięła miecze Skywalkerów (w tym Anakina) i zawiozła je na Tatooine. Pal licho, że Anakin nie cierpiał tego miejsca. Gdy na koniec przyszło jej przedstawić się komuś, zamiast z dumą powiedzieć, że jest Palpatine i że to nazwisko nie musi kojarzyć się wyłącznie źle, ona od teraz jest Rey Skywalker… Poe Dameron – żołnierz i pilot, który jest dobry w walce, partyzantce i dowodzeniu oddziałem tutaj dostaje dowództwo po Lei, która musiała umrzeć, bo tak napisano w scenariuszu.
Na koniec fabularnego gnojenia zostawiłem sobie właśnie dziadzia Palpiego. Jego obecność świadczy o tym, że a) ostatnia walka w Return of the Jedi nie ma znaczenia, b) zabrakło kogoś pokroju Kevina Feige, kto kierowałby projektem nawet przy zmieniających się reżyserach i scenarzystach. Pierwsza rzecz, jeśli ktoś kojarzy stary kanon i Expanded Universe, pewnie zna / słyszał o serii komiksów Dark Empire. Nie jest to jakaś uber genialna opowieść, ale mimo wszystko przyjemna i nie zgrzytająca jako ciąg dalszy epizodu VI. W DE Palpatine powraca – młodszy, silniejszy, bardziej zdeterminowany odzyskać, co jego. Tym razem ojciec nie uratuje Luke’a, więc ten sam musi wykombinować metodę na pokonanie Imperatora. Nawet przy wsparciu Lei wydawał mi się to zawsze logiczny krok na drodze rozwoju Luke’a. Natomiast sposób, w jaki to rozwiązano w TROS mówi mi: Luke, spaprałeś sprawę, nasza babka dokończy robotę. Jej trening też ci nie wyszedł. Wracając do Palpatine’a – brak koordynatora całości skutkuje tym, że wiele rzeczy pojawia się w Rise tylko po to, by były. Zero wyjaśnienia, zero podstaw, po prostu mamy uwierzyć, że było to możliwe i siedzieć cicho. W epizodach I-III Palpatine knuł na potęgę, jak przejąć władzę, był to proces względnie wiarygodny. Ba, dopiero po zdobyciu tejże był w stanie rozpocząć budowę Gwiazdy śmierci. Z kolei w oryginalnych epizodach IV-VI rewelacyjnie wprowadzano go do fabuły: IV – Tarkin wspomina tylko o tym, że Palpi rozwiązał senat, co już daje jakieś pojęcie o jego możliwościach i wpływach politycznych; V – krótka rozmowa z Vaderem – największy badass ciemnej strony klęka przed hologramem i jest mu posłuszny bez względu na dzielącą ich odległość; VI – Palpatine w pełnej krasie, niby zdeformowany staruszek, a wszyscy w jego obecności trzęsą portkami. I teraz po epizodach VII i VIII, w których NIGDZIE nie było widać jego wpływu mamy nagle uwierzyć, że był tak zajebisty, że 1) spłodził potomka, którego córka ma być jego nowym ciałem (w dużym skrócie, nie pytajcie) i wszystko to było z góry zaplanowane; 2) stworzył całą flotę gwiezdnych niszczycieli z działami takimi jak baza Starkiller z epizodu VII; 3) zebrał w cholerę sithowych popleczników; 4) przeżył epizod VI nie jako klon (uszkodzenia ciała sugerują, że to to samo, co w Return); 5) stworzył Snoke’a, który stworzył więź między Kylo, a Rey; 6) stworzył First Order, który teraz staje się Final Order, A WSZYSTKO TO W TAJEMNICY PRZED CAŁĄ GALAKTYKĄ. Pardonsik, ale nawet geniusz strategiczny Thrawna nie był tak przegięty.
Konstrukcja opowieści ssie po całości: jest quest, do którego nawpychano, co się dało, byle tylko coś odbębnić, zakończyć pro forma i liczyć, że widz nie zauważy. Jest taka anegdota o George’u Lucasie, że często ma pomysł na pojedyncze sceny typu: fajnie gdyby w filmie był facet uwięziony w bagażniku – ale jak do tego doszło i po co, tego już mu się nie chce rozkminiać. Ostatecznie nawet jeśli on tak kręci wszystkie filmy, to przy epizodach IV-VI miał osoby, które szlifowały jego produkcje, a przy epizodach I-III (w których tych szlifów zabrakło) można było pocieszać się rozszerzonym lore uniwersum. Na tle tej anegdoty epizod IX jest nakręcony bez szlifów i bez ciekawego rozszerzania lore (choć jak się dobrze zastanowić, to bez rozszerzania – kropka).
The Last Jedi przy swoich kontrowersyjnych pomysłach potrafił wybronić się jedną rzeczą – był pięknie nakręcony. The Rise of Skywalker to bałagan nawet w tym aspekcie. Jakimś cudem udało się zawrzeć najnudniejszą walkę na miecze świetlne w całej franczyzie. Ostatnia bitwa to najpierw ujęcie pierdyliarda statków, a potem przebiega na ciągłych zbliżeniach. Całość jest chaotyczna i nijak nie ułatwia w rozeznaniu, co się dzieje. Reszta to skakanie po planetach: jest obowiązkowa pustynia (w sumie dwie), jest jakiś las, jest jedna nieprzyjazna planeta, jest jedna nijaka i jest siedziba złego.
Czy jest coś, co choć minimalnie podobało mi się w tym „filmie”? Trzy rzeczy. Relacja Rey i Kylo jest w sumie ok. Oklepana w stosunku do tego, co można by dorobić do TLJ, ale ostatecznie ok. Wątek Kylo i jego przemiana – może się wydawać, że zbyt gwałtownie zmienia stronę, ale tu chcę przypomnieć, że Anakin w epizodzie III w zasadzie od ręki przeszedł na ciemną stronę. No i siedziba Palpiego jest klimaciarska. Faktycznie kojarzyła mi się z grobowcami na Korriban.
The Rise of Skywalker tak bardzo zniechęcił mnie do Star Wars, że wręcz broniłem się rękami i nogami przed popełnieniem tego wpisu. Jednocześnie cieszę się, że mam go z głowy. Jeśli komuś Rise się podoba, fajnie, przynajmniej nie będzie żałował kasy wydanej na seans. Dla mnie było to festiwal żenady i to niskiej jakości. Moja ocena: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz