Przy okazji wpisu o Rogue One wspomniałem, iż każdy kolejny film z tej serii będzie miał coraz bardziej pod górkę. Mało tego, nawet jeśli następne widowiska będą lepszej jakości, dużo łatwiej będzie się ich czepiać i wytykać nawet najdrobniejsze potknięcia. I niestety mam tak właśnie z The Last Jedi.
Epizod ósmy otwiera tekst, wedle którego First Order rozwalił Republikę. Poza tym Rey odnalazła Luke’a, a resztki ruchu oporu z Leią i Poe na czele uciekają przed Kylo Renem, Snoke’iem i Huxem.
Miałem wrażenie, że w The Force Awakens First Order tak bardzo skupiało się na dowaleniu jakiemuś tam ruchowi oporu, że Republika mogła zająć się pozostałościami po Imperium. A tu na dzień dobry widzę, że FO nie tylko nie odczuło straty bazy Starkiller, ale także dorżnęło Republikę ot tak i ma mnóstwo czasu na uganianie się za Leią i spółką. Zresztą sam początek związany z zabawą w kotka i myszkę będzie budził skojarzenia z Empire Strikes Back. Od tego momentu akcja jest podzielona na trzy wątki, które będą kojarzyć się z: kombinacją Epizodów V i VI, Battlestar Galacticą, Casino Royale i questem rodem z najprostszych RPGów. Niestety, jeden z tych wątków (Casino + quest) jest chyba najbardziej oderwany od całości i wsadzony tylko po to, by Finn miał co robić (ewentualnie, żeby wcisnąć zalążki wątków na przyszłość).
Najgorsze w tym filmie jest to, że pomimo naprawdę odważnych pomysłów wywracających kanon do góry nogami, żaden nie wygląda na dokończony. Nie wiem, czy to kwestia chęci zachowania pointy na kolejną część, czy może autorzy przestraszyli się własnych idei, ale ja siedziałem zawiedziony. Przykłady: relacja Kylo – Rey była znakomitym motorem napędowym, który padł gdzieś w połowie, Luke i trening Rey również jakoś tak oklapły po drodze, a Snoke i Phasma zostali zamieceni pod dywan w takim tempie, że osiągnęli prędkość wariacką. Ponadto mam nadzieję, że osoby, które wymyśliły Porgi i wszystkie sceny z nimi (chyba tylko po to, by Chewbacca był częściej na ekranie, w przeciwnym razie pojawiłby się dosłownie raz, góra dwa) trafią do piekła, w którym oprócz wrzasków tych paskud nie będzie słychać nic innego. Na deser powiem, iż w pierwszej 1/3 seansu jest tak durna scena z udziałem naszej ulubionej księżniczki, że ryzykujecie facepalma wywalającego mózg przez potylicę.
Pomimo powyższego zrzędzenia The Last Jedi oglądało mi się całkiem dobrze. Po pierwsze: film jest pięknie nakręcony, a sceny batalistyczne wgniatają w fotel. Po drugie: niektóre z postaci fajnie rozwinięto, a i weterani serii sprawili się znakomicie. Po trzecie: wspomniane wyżej pomysły robiące bałagan w uniwersum są ciekawe i pozostaje mieć nadzieję, iż zostaną pociągnięte dalej w następnej odsłonie. Zwłaszcza, że zawarto w nich sporo odcieni szarości. Po czwarte: w fabule pojawiło się sporo sytuacji, w których zamiast iść logiką kinowo-starwarsową, posłużono się rozsądkiem. Jest taka scena, w której Kylo ma okazję zmierzyć się z jednym z przeciwników. Natychmiastowym skojarzeniem będzie: No nie, gamoń wyjdzie z opancerzonego transportowca, byle tylko pomachać latarą. I zaskoczenie – Ren podejmuje najsensowniejszą z możliwych decyzji: każe swoim wojskom strzelać ze wszystkiego, co mają pod ręką. Tutaj dochodzimy do piątego: The Last Jedi wtyka pierdyliard szpil w fabułę poprzednika i stara się nadgonić wszystkie jego braki, co jest nie lada wyczynem.
Podsumowując, TLJ jest lepszym filmem od dwóch poprzednich, ale trudniej mi wybaczyć te wszystkie zgrzyty (stąd też taka ocena). Inna sprawa, że to, co mi nie pasuje, wam może się podobać. Moja ocena: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz