niedziela, 1 grudnia 2019

X-Men: Dark Phoenix

Zanim rozpiszę się, mam tylko jedno pytanie: JAK?! Ok, może parę słów wyjaśnienia, potem będę się bulwersować.

W adaptacjach komiksów, ba, nawet w samych komiksach nie jest niczym nowym opowiadanie tej samej historii po swojemu. Prym wiodą tutaj te o pochodzeniu postaci. Nawet pomijając papierowe pierwowzory przypomnijcie sobie, ile razy w filmie pokazano śmierć rodziców Bruce’a Wayne’a, albo ile razy Spider-Man zaczynał karierę. Najlepszymi niekomiksowymi odpowiednikami byliby pewnie Dracula i Robin Hood. Zasadniczo nawet jeśli origin się powtarza, dalsze wydarzenia mogą być inne. Tutaj dochodzimy do ewenementu, jakim jest Dark Phoenix Saga. Nie jest to opowieść o pochodzeniu, ale dzięki swojemu rozmachowi i rozpoznawalności adaptowano ją 4 razy (X-Men: The Animated Series, Wolverine and the X-Men, X-Men: The Last Stand i opisywana tutaj Dark Phoenix). Piąte podejście w X-Men: Evolution nie doszło do skutku, bo serial anulowano. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niniejsza wersja Dark Phoenix Saga nie przypomina nowej adaptacji lub świeżego podejścia do materiału źródłowego. DP wypada jako słaby remake The Last Stand… To ostatnie da się wytłumaczyć chyba tylko tym, że przy scenariuszach do obu pracował Simon Kinberg, który tym razem także reżyseruje.

Mamy za sobą dopiero pierwszy zarzut, dalej jest jeszcze gorzej. Jak już wspomniałem, DP przypomina remake TLS, tylko zamiast wątku o lekarstwie mamy kosmitów próbujących odzyskać Phoenix Force. Aktorzy sprawiają wrażenie znudzonych (McAvoy) lub sfrustrowanych (Lawrence) kolejnym występem w serii. Wątki poboczne są robione kompletnie od czapy, byle tylko zapełnić seans. Mamy np. Mystique, która czepia się, że nazwa X-Men jest nieodpowiednia. Kij z tym, że czasy odwzorowane w filmie nijak nie nawiązują do współczesnych „wymogów” uwzględniania wszystkich. Pominę też fakt, że z semantycznego punktu widzenia cała ta rozmowa nie ma sensu, ale kto by się tam słownikiem przejmował. Kolejnym zarzutem pod adresem Xaviera jest ten, że posyła dzieci na niebezpieczne misje i że sam nigdy niczego nie poświęcił. No tak, bo na wózku siedzi z wyboru. Nie wspominając o przekształceniu własnego domu w szkołę.

Skoki czasowe osiągnęły szczyt absurdu. Pamiętajmy, że X-Men: First Class dział się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Każda kolejna odsłona (Days of Future Past, Apocalypse, Dark Phoenix) to inna dekada, a postacie nie zestarzały za specjalnie. Jedyne, co odwzorowuje upływ czasu, to foch, z jakim się wszyscy obnoszą. Dodatkowo spierniczono ciągłość wydarzeń. Jean już w Apocalypse przejawiała jakieś powiązanie z Phoenix Force, natomiast na otwarciu Dark Phoenix widzimy, jaką dopiero wchłania.

Magneto dostał jakiś kawałek ziemi, w który rząd USA nie ingeruje. Zero aresztu za zbrodnie i zagrożenie spowodowane w Days of Future Past i Apocalypse, Erik stoi na czele bieda wersji Genoshy, ale przynajmniej Charles dorobił się bezpośredniej linii telefonicznej do prezydenta.

Postacie zachowują się zupełnie inaczej, niż się po nich spodziewamy. Erik i Charles nie mają motywacji, Mystique chodzi wkurzona, Beast sam nie wie, czego chce, Quicksilver jest wyeliminowany z akcji przy pierwszej okazji, Storm jest bezużyteczna, a Kurt Wagner z radością przyczynia się do czyjejś śmierci. Kosmici są mniej więcej tak charyzmatyczni jak słupy soli (bez urazy dla słupów). A, jeszcze Cyclops tam był… tylko nijak nie mogę sobie przypomnieć, co robił, poza ślinieniem się do Jean. No właśnie, to chyba miała być popisowa rola Sophie Turner, a między ciągłymi krzykami i spinaniem się tak, jakby nie chciała bąka puścić, nie było na co patrzeć. Na sam koniec, pomimo burdelu, jakiego jej postać narobiła, szkoła została nazwana jej imieniem. No litości, w kontekście tego „filmu” szkołę powinni nazwać po Mystique, ale nie ma co liczyć na choćby odrobinę logiki.

Największym grzechem tej produkcji jest to,  że niezależnie od wydarzeń, akcji, walk, efektów, dosłownie WSZYSTKIEGO, widz się nudzi. Dark Phoenix nie potrafił zaangażować mnie ani na chwilę. Nie da się go oglądać jako filmu tak złego, że aż śmiesznego (Origins: Wolverine), ani nawet jako naparzanki. Pozytywy? Film się kończy, a wraz z nim zeszmacona na tym etapie seria. Można go pokazywać obok Elektry i Catwoman jako przykład, jak NIE robić filmów. Nie łudzę się, że New Mutants miałoby być lepsze. Moja ocena: 1+. Plus za fakt, że Hugh Jackman był konsekwentny i nie wrócił tu jako Wolverine.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz