Pierwotnie znany po prostu jako Star Trek. Nazwy TOS dorobił się z czasem, gdy produkcji w tym uniwersum pojawiało się coraz więcej. Jest to najbardziej archaiczny z tytułów (siłą rzeczy), który pierwotnie emitowano w latach 1966-1969. To niby tylko trzy sezony, a jednak odcisnęły swoje piętno w popkulturze i rozpędziły machinę, która nie ustaje po dziś dzień. Przykład pierwszy z brzegu, w parodiach oraz nawiązaniach do ST i starego s-f to TOS przewija się najczęściej. Sama jego obsada stanowiła swego rodzaju rewolucję. Oczywiście chodzi o obecność Nichelle Nichols grającej Uhurę oraz Georga Takei w roli Sulu. Lata ’60 nie były łaskawe, gdy chodziło o aktorów i postacie innego koloru skóry niż biały. Dobitnie podsumowuje to wypowiedź Whoopi Goldberg, która jako dziewięciolatka rzekomo powiedziała podczas seansu Star Treka: „Come quick, come quick, there's a black lady on television and she ain't no maid!” Zaś samą Nichols, która nosiła się z zamiarem opuszczenia serii, do pozostania zachęcił osobiście nie kto inny niż Martin Luther King Jr. A jak trzyma się sam serial? O tym poniżej.
Season 1
Pomijając na moment lata, w jakich emitowano serial (odcinki są dłuższe od tych ze współczesnych seriali, aktorstwo ma inne standardy itd.) oraz budżet, który skutkował tanim wyglądem, pierwszy sezon sam w sobie zawiera kilka dziwactw. Pierwszym były dwa odcinki pilotowe. Z reguły w takich wypadkach wydarzenia drugiego nadpisują pierwszy, lecz w tym wypadku oba są kanoniczne. Drugim dziwactwem jest liczba odcinków, przeważnie oscylująca w okolicach 22-26. Tutaj jest ich 30.
Jak w ogóle zabrać się do tak starej produkcji z gatunku, który lepiej wypada, gdy ładnie wygląda? Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Do tego Star Treka robiłem trzy podejścia. Za dzieciaka w ogóle nie udało mi się przetrawić serialu, a całkowicie odepchnął mnie trzeci film. W 2009, gdy chciałem obejrzeć wszystko z tej marki, odbiłem się od tytułu około 15 odcinka. Podejście trzecie – skończyłem oglądać! Na tle współczesnych produkcji TOS (ze wskazaniem na pierwszy i trzeci sezon) bardziej przypomina teatr telewizji niż serial, ale dzięki temu miałem wrażenie, że mi mózg odpoczywa w trakcie seansu. Może to z powodu wieku, a może tego, że powoli przejada mi się efekciarska demolka i kicz z innych franczyz.
Pierwszy sezon jest strasznie schematyczny. W założeniach ludzkość na tym etapie swojej historii jest tak wysoko w ewolucji, że większość odcinków to próby, jakim jest poddawana. W rezultacie poza udowodnieniem, że damy radę w każdych okolicznościach, nic się nie zmienia. Status quo zostaje zachowane i co najwyżej nowa postać z danego odcinka jest jednorazowego użytku. Takie rozwiązanie jest jednocześnie nudne i relaksujące. Nudne – bo, jak wspomniałem, nic się nie zmienia (oprócz miejsca akcji). Relaksujące, gdyż pozwala na wskoczenie w dowolny odcinek, gdy nas najdzie ochota na ST. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest dwuodcinkowa opowieść The Menagerie, która jest związana z pilotem.
S1 warto też obejrzeć z punktu widzenia rozwoju marki. To tu zadebiutował Khan Noonien Singh, tutaj po raz pierwszy pokazano też Klingonów, a w piątym odcinku pokazano pierwszą podróż w czasie. Nie każdy epizod dostarczy rozrywki (bo kilka motywów jest przewidywalnych), ale każdemu warto dać szansę (dzięki temu trafia się na takie perełki, jak przedostatni odcinek, który jest jednym z najlepszych w sezonie, jeśli nie w serialu). Pierwszy sezon to dobry wstęp nie tylko do uniwersum Star Trek, ale także do klasycznego s-f. Moja ocena: 4.
Season 2
Od samego początku miałem wrażenie, iż w tym sezonie zwiększono budżet i wyciśnięto wszystko, co się dało. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że kasy było mniej, a efekt końcowy wypadł w moich oczach lepiej. Do stałego składu załogi dołączył nowy członek: Pavel Chekov. Samej załodze poświęca się więcej czasu. Oprócz Kirka, Spocka i Bonesa praktycznie każda inna postać ma więcej linii dialogowych i dłużej okupuje ekran.
Epizodyczna formuła pozostała bez zmian – nadal można oglądać odcinki wyrwane z kontekstu i cieszyć się zamkniętymi opowieściami. Jednak to, co się dzieje w ich obrębie, jest bardziej różnorodne i mniej przewidywalne, co nie znaczy, że zawsze. Obstawiam, że każdy oglądający odcinek The Doomsday Machine wykombinuje sposób na unicestwienie głównego przeciwnika w sekundę po tym, jak zobaczy go od frontu.
Wbrew finansom da się zauważyć poprawę jakości w kostiumach (choć też nie zawsze, np. plastikowe miecze z 25 odcinka będą niezmiennie bawić), pracy kamery (bardziej zróżnicowana i dynamiczna, w niektórych scenach naśladująca kino akcji, a kadry nie są już tak klaustrofobiczne) i oświetleniu tworzącemu bardziej wyrazisty klimat. Nawet muzyka zdaje się być intensywniejsza i mniej kiczowata. Po raz pierwszy w serii dało się odczuć napięcie tam, gdzie autorzy je zamierzyli. Nie jestem pewien, czy przy okazji cały ten przepych nie odbił się na długości sezonu, bo liczba odcinków spadła z 30 do 26. Do tego im bliżej końca, tym coraz częściej pojawiają się dość przewidywalne pomysły, czasami zajadające własny ogon (np. w odcinku z Rzymianami ciężko nie odnieść wrażenia kopiowania tego z nazistami, który miał miejsce raptem cztery odcinki wcześniej).
Niemniej jednak nawet z jego wadami drugi sezon Star Treka jest tym najlepszym i jeśli ktoś miałby zaliczyć tylko jeden lub kilka dobrych odcinków – powinien do niego zajrzeć. Moja ocena: 5-.
Season 3
Zanim zacząłem oglądać ten sezon, obejrzałem dokument o produkcji serialu. Podobno przed jej rozpoczęciem doszło do sporych przetasowań za kulisami, w ramach których na różnych etapach odeszło trzech z pięciu twórców, następnie czwarta, aż sam Rodenberry odsunął się w cień na rzecz innego showrunnera. Dodatkowo budżet znowu ucięto i praktycznie zrezygnowano ze zdjęć w plenerze, ograniczając tym samym możliwości fabularne. Budowane w studiu lokacje też na tym nie zyskały, wiele z nich wygląda biednie, a przy braku udźwiękowienia, kojarzą się z amatorskimi produkcjami teatralnymi, które jakimś cudem trafiły do telewizji. Niestety, odbiło się to na jakości serialu, który zakończono po tym ponownie skróconym (z 26 do 24 odcinków) sezonie.
Przykłady durnych i żenujących pomysłów otrzymujemy już w pierwszym odcinku sezonu, w którym ktoś usuwa Spockowi mózg (The Search for Spock nabiera w tym kontekście nowego znaczenia)… A to dopiero początek. Całą resztę wypełniają średniaki (np. Day of the Dove), wśród których trafia się raptem tylko kilka perełek (np. odcinek drugi: The Enterprise Incident). Przez resztę seansu towarzyszy nam na zmianę nuda (And the Children Shall Lead) i zażenowanie. Na finałowym odcinku prawie zasnąłem. Ponadto wiele postaci pobocznych znowu stanowi tylko tło. Jeśli ktoś jakimś cudem zapoznał się ze Star Trekiem przez ten sezon i do niego zniechęcił, to wcale się nie dziwię. Zresztą o poziomie niech świadczy fakt, że po obniżeniu lotów (co samo w sobie było spowodowane innymi czynnikami) serial anulowano. Niby jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miał jakieś ambicje zrobić nowego z serią (ba, nadal zdarzają się tutaj sceny łamiące normy tamtych czasów, jak np. pocałunek Kirka i Uhury), ale efekt końcowy mi nie podszedł, bo po bardzo dobrym drugim sezonie otrzymałem niemal proceduralne widowisko typu kosmita/potwór tygodnia. Owszem, można odnieść się do tego tak, jak do rzemieślniczej roboty i w takim wariancie od biedy dałoby się wystawić ocenę 4. Dla mnie jednak to za mało, a czekanie na odcinki warte uwagi (które są rozsiane nieregularnie) lub przynajmniej uwydatniające potencjał postaci (a i to niewielu) dłużyło się niemiłosiernie. Moja ocena: 3+.
Na koniec dodam, iż oglądana przeze mnie wersja była tą zremasterowaną. Powiem krótko: tak powinno się remasterować starocie. Odświeżono dźwięk i obraz, a efekty specjalne poddano tylko lekkiemu liftingowi tak, żeby nie odstraszały archaicznością, ale jednocześnie bez przesady, żeby nie wydawały się nie na miejscu w tak starym show. Jeśli podchodzicie do ST: TOS, to właśnie tę wersję polecam, zaś serialowi jako całości daję z czystym sumieniem 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz