Przyznam się, że za pierwszym razem, gdy odbiłem się od TOSa, z tej serii sprawdziłem kilka odcinków i również sobie darowałem. Jednak teraz, gdy już oryginał zaliczyłem w całości, uparłem się, żeby zobaczyć wszystko i przekonać się, czy seria animowana jest czymś więcej niż źródłem memów.
Zawsze myślałem, że TAS to jeden sezon, a tu niespodzianka – Netflix pokazał dwa. Pierwszy ma 16 odcinków, drugi 6. Jako ciekawostkę dodam, iż animowana wersja jest traktowana przez wielu fanów jak kolejny sezon/dwa oryginału. Czy słusznie? Jak najbardziej. Powraca prawie cała oryginalna obsada (zabrakło Chekova), choć tym razem w wersji dubbingowej. Poszczególne odcinki zachowują epizodyczny charakter serii, a do tego część z nich to sequele historii opowiedzianych w pierwowzorze (np. More Tribbles, More Troubles kontynuujący The Trouble with Tribbles). Ponadto jeśli faktycznie tak to liczyć, to znane ze wstępu „These are the voyages of the starship Enterprise. Its five-year mission (…)” zostaje wypełnione, a rozdział się zamyka.
Natomiast ciężko powiedzieć, do kogo jest skierowany serial. Stworzenie serii animowanej sugeruje chęć trafienia do młodszego odbiorcy. Świadczy o tym także fakt, iż każdy odcinek trwa 24 minuty, przez co opowieści są bardziej dynamiczne (w sensie podawania informacji, nie prezentacji) i skondensowane. Dialogi są nieco wolniejsze, ale tak wyraźne, jak w programach edukacyjnych. Kolorystyka jest wykorzystana do granic możliwości, dzięki czemu obce planety, konstrukcje i istoty wydają się być bardziej naturalne dla tego świata niż w wersji live, gdzie np. różowe kostiumy waliły po oczach taniością i pstrokacizną. Pozwala to także na bardziej fantazyjne i abstrakcyjne kształty w konstrukcjach urządzeń i odwiedzanych miejsc, że nie wspomnę o wprowadzeniu licznych kosmitów (w tym dwóch do załogi Enterprise) o kształtach innych niż humanoidalne. Częste zmiany tła umożliwiają żonglerkę miejscami w obrębie pojedynczych odcinków bez potrzeby budowania planu i dekoracji. Ba, w trzecim odcinku drugiego sezonu pojawia się proto holodeck w postaci Rec Room.
Niemniej jednak to nadal Star Trek – wciąż jest tu sporo gadaniny, która młodego widza może zdezorientować lub zniechęcić. Animacji jest niewiele, a mimika twarzy wręcz nie istnieje. Cały serial sprawia przez to wrażenie statycznego. Na starszą widownię też to działa – fani ST docenią różnorodność, jaką oferuje animowane środowisko oraz tematykę charakterystyczną dla serii (w ramach przełamywania stereotypów: w jednym z odcinków sytuację ratuje oddział złożony z samych kobiet), ale jakość i wykonanie mogą odepchnąć także ich. No chyba że docelowa widownia z połowy lat siedemdziesiątych była mniej wymagająca.
Z ciekawostek muszę wymienić ładne przesunięcia kamery pokazujące wielkość i budowę mostka (w oryginale były to zawsze statyczne ujęcia, tu widać jak poszczególne stanowiska łączą się w całość). W jednym z odcinków potwór wydaje taki sam ryk jak Godzilla. Na koniec warto wspomnieć, iż za TAS odpowiada Filmation – studio, które wiele lat później wyprodukuje takie seriale jak He-Man oraz She-Ra. Zresztą pozostałości po projektach postaci oraz niektóre dźwięki z TAS są widoczne w powyższych tytułach.
Wrażeń z tej serii nie ma sensu rozbijać na poszczególne sezony. Raz, że drugi jest dużo krótszy. Dwa, że sumarycznie trwają mniej niż dowolny sezon TOS. Trzy – oba utrzymują ten sam poziom. Star Trek: The Animated Series ogląda się przyzwoicie i przy odrobinie wyrozumiałości można dać mu 4-. Osoby, które się na nią nie zdobędą, mogą potraktować go jako archaicznie zrealizowaną ciekawostkę. Jeden odcinek wystarczy, żeby przekonać się, czy warto kontynuować seans. W tym wariancie ocena to 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz