Przy każdym sezonie zapominam, że odcinki trwają po około pół godziny. Gdy planowałem sylwestrowy maraton, myślałem o maksymalnie czterech odcinkach. Jak już zacząłem, skończyłem całość o 2 nad ranem. Niestety, po świetnym trzecim sezonie ten mnie rozczarował.
Ogólna idea jest taka, jak zapowiadano. Jako że Johnny i Daniel łączą siły przeciwko Cobra Kai, Kreese również wzywa wsparcie w postaci Terry’ego Silvera. W samych dojo dochodzi do nowych sojuszy, topory wojenne są zakopywane, a niektóre animozje podsycane. Na papierze wszystkie te koncepty brzmią dobrze, jednak ich przedstawienie nie spełniło moich oczekiwań.
Na początek najjaśniejsze punkty sezonu. Terry Silver i cały jego wątek przyćmiewają całą resztę, a im bliżej finału, tym bardziej ta postać dominuje fabułę. Zakończenie z jego udziałem rekompensowało tę warstwę, która mnie zawiodła. Pozytywnie wypadają też historie Tory, Robby’ego, Hawka i wplecenie w jedną z nich Amandy LaRusso. To są płaszczyzny, na których czuć, że coś się rozwija, postacie dojrzewają i stanowi to grunt pod wsparcie innych. Na końcu tej listy znajdują się walki turniejowe, które w wielu miejscach doskonale uzupełniają konflikty.
Do elementów średniej jakości zaliczę nowe postacie i zwiększenie nacisku na te trzecioplanowe, jak np. Anthony’ego LaRusso. Tak – działają jako narzędzia w fabule głównych bohaterów, ale właśnie ciężko je potraktować jak coś więcej. Konflikt między szkołami i filozofiami nauczania jest w porządku, ale jest to element tak oczywisty, że widz zastanawia się, dlaczego poświęcono mu aż tyle czasu. Wynikające z niego sytuacje czasami niepotrzebnie wydłużają seans i pomimo że odcinki są krótkie, nadal miałem ochotę je przewijać. Fajnie, że osiągnięto jakiś kompromis w finale, szkoda tylko, że trwało to cały sezon.
Najsłabiej wypadają postacie Sam, Miguela oraz ich relacji. Ich więzi z nauczycielami i dojo są ok, ale cała reszta już do chrzanu. Po pierwsze – ich durna rywalizacja z duetem Tory i Robby. O ile ci drudzy na początku dają się w to wciągnąć, o tyle po pewnym czasie dociera do nich, że w sumie po jaką cholerę mają się przejmować, skoro mogą po prostu bawić się w swoim towarzystwie. Zaś Sam i Miguel tkwią dalej w tym samym punkcie. W najlepszym wypadku godzą się ze sobą, ale z otoczeniem już niekoniecznie. Przez te sztuczne dramy seans naprawdę się wlecze i sceny z ich udziałem jeszcze bardziej skłaniają ku przewijaniu. Na deser jest jeszcze historyjka w życiu Miguela wieńcząca sezon. Tak – w tle przewijały się drobiazgi i dialogi wskazujące na kierunek, jaki młody obierze, ale w porównaniu do całego konfliktu jest to strasznie oderwane od reszty i jeśli autorzy nie poprowadzą go umiejętnie, to będzie ta część sezonu, którą faktycznie będzie się przewijać.
Czwarty sezon ma sporo fajnych momentów i ogólnie ogląda się go dobrze. Moją główną i spełnioną obawą jest to, że nie jest tak zamknięty, jakbym sobie tego życzył. W związku z czym odczuwam swego rodzaju przymus oczekiwania na kolejny, pewien niedosyt i jednocześnie brak zapału, jaki towarzyszył mi po trzecim. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz