Nie mam zielonego pojęcia, jakie szkoły kończyli scenarzyści Cobra Kai, ale placówki, które nauczyły ich rzemiosła (lub konkretni belfrzy) powinni dostać jakieś podwyżki i być promowane na potęgę, bo to się w pale nie mieści, żeby dobijać do piątego sezonu i trzymać tak wysoki poziom.
Zacznijmy od tego, że twórcy sami doszli chyba do wniosku, iż poprzednia seria była zbyt rozciągnięta, a niektóre wątki prowadziły donikąd lub stały w miejscu. Co więc zrobiono? Porządek! Podróż Miguela nie ciągnie się nie wiadomo ile. Kilka odcinków i załatwione. Miguel i Robby rozwiązują swoje niesnaski w najlepszy możliwy sposób – obijają sobie gęby, a potem jest ok. Daniel upada na dno, by się od niego odbić. Johnny odkrywa w sobie nowe pokłady odpowiedzialności i można by tak jeszcze długo wymieniać. Myślą przewodnią jest w każdym razie to, że dosłownie wszystkie wątki i postacie znajdują jakieś rozwiązanie swojej sytuacji, dogadują się i zażegnują konflikty. Nawet najbardziej nieznośna i uparta Sam wreszcie idzie po rozum do głowy. Jeśli nie liczyć końcowego cliffhangera, to przebieg tego sezonu jest najbardziej „karatekidowy” ze wszystkich.
Jak zwykle historia czerpie garściami z przeszłych wydarzeń, tym razem wyciągając najdrobniejsze nawet szczególiki z Karate Kid 3. Nie trzeba znać filmu, gdyż i tak otrzymamy stosowne flashbacki, ale zdecydowanie odziera nas to z zaangażowania emocjonalnego. Jednak nawet bez tego stworzone sytuacje, dialogi i interakcje między postaciami z poszczególnych odsłon wypadają rewelacyjnie i niezmiennie bawią, wyczerpując temat. Gdybym miał sobie poteoretyzować na temat Cobra Kai VI, to zgaduję, że tam oprócz zainicjowanego tutaj turnieju oraz wspomnianego cliffhangera, pojawi się także coś z Karate Kid 4 i wbrew pozorom nie będzie to naciągane.
Jedyne, co mi zepsuło przyjemność, to strasznie nierówne tempo. Od początku sezonu czeka się, aż coś dużego walnie. Niezły kaliber trafia się w trzecim odcinku, a potem nagle jakby powietrze uszło i znowu od 5 odcinka widowisko stara się rozkręcić, lecz jakoś napięcia nie czuć i tak już się ciągnie do końca. Nawet w efekciarskim finale, gdy stawka zdaje się przebijać sufit, nie ma obawy o to, że ktoś źle skończy. I tylko z tego powodu daję 4+. Jeśli komuś tempo odpowiada i docenia pieczołowitość, z jaką zrealizowano CKV, może śmiało podciągnąć ją do 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz