Kolejny rok, w którym zachciało mi się, żeby wpis był prawie związany tematycznie z dniem publikacji. I muszę przyznać, że takiej jazdy to nawet ja się nie spodziewałem.
Violent Night opowiada historię Świętego Mikołaja, który jest w takim dołku psychicznym, że równie dobrze mógłby zaklepać sobie miejsce na ławce obok Hancocka. W trakcie rozwożenia prezentów robi przystanek w rezydencji Lightstone’ów – obrzydliwie bogatej rodziny, której członkowie podlizują się seniorce rodu, byle tylko coś im skapnęło z rodowej fortuny. Mikołaj zasypia w ich fotelu do masażu. Budzi go hałas robiony przez ekipę, która postanowiła obrabować rodzinę. Łup? 300 milionów dolarów. Na samym początku gruby zamierza się ewakuować po cichu, ale że najpierw zostaje zdybany i załatwia jednego bandziora, a potem odkrywa, iż wśród zakładników jest jedno z najgrzeczniejszych dzieci, postanawia mu pomóc.
Ten film to jak kumulacja w totka. Jest tu wszystkiego po trochu. Święty Mikołaj i cały motyw z kradzieżą to wypisz wymaluj Die Hard z twistem z Die Hard 2. Dziewczynka zastawia pułapki niczym Kevin w Home Alone. Sama postać Mikołaja waha się jak Riddick i wcześniej wspomniany Hancock, a wszystkiemu towarzyszy taka jatka, że Lobo może kiwać głową z aprobatą. Jednak Violent Night nie ogranicza się tylko do świadomego (w dialogach otwarcie mówi się o filmach) kopiowania pomysłów z innych tytułów. Dorzuca od siebie strasznie kiczowate dialogi, karykaturalne postacie i dość mroczną przeszłość protagonisty. Kolejne zgony z jednej strony przywodzą na myśl slashery, z drugiej… cóż, to główny bohater zabija (zresztą nie on jeden), więc nie ta kategoria. Nie zmienia to faktu, że tryskająca z ekranu krew i widowiskowo ginący antagoniści przyprawiają o niekontrolowany rechot oraz ciekawość odnośnie tego, kto następny i w jaki sposób zejdzie z tego świata.
Ciekawostką, która rzuciła mi się w uszy, jest muzyka. Tutaj będzie ponowne skojarzenie z Home Alone zarówno jeśli chodzi o klimat utworów, jak i dobór do poszczególnych scen.
Aktorsko jest ok. David Harbour jako Mikołaj-alkoholik-zabójca kradnie show zarówno w momentach wypełnionych przemocą, jak i tych bardziej „wzruszających”. John Leguizamo nie jest może wybitny, ale jako sfrustrowany gangster nadaje się w sam raz na dowodzącego mięsem armatnim. Reszta… no jest…
Przy wszystkich pozytywach należy zaznaczyć, iż VN jest filmem nie tylko kiczowatym, ale i nieziemsko głupim. Jeśli zaakceptować ten prosty fakt, wtedy widowisko dostarczy solidnej, niezobowiązującej, miejscami obrzydliwej (no efektu przegięcia z alkoholem nie da się pokazać delikatnie, zresztą nie miałoby to sensu na tle innych bezpardonowych scen) i naprawdę krwawej rozrywki. Ja bawiłem się dobrze, ale jednocześnie jestem świadom, iż ciężko tę pozycję polecić. Moja ocena: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz