Zacznę od tego, że lubię filmy o potworach. Trącą one kiczem, ale wiele z nich jest dziś uważanych za klasykę kina (nie tylko grozy), a ponadto przyczyniły się one do rozwoju technik filmowania oraz efektów specjalnych.
Oryginalnego Wilkołaka oglądałem tego samego dnia co remake, jako że była to jedna z tych staroci, które wcześniej jakoś mi umykały. Historia w tymże jest prosta: Lawrence Talbot odwiedza swojego ojca. Powodem jest pogrzeb brata. W trakcie wizyty w rodzinnym miasteczku wpada mu w oko pewna dziewczyna, ale pech chce, że jeszcze tej samej nocy Larry zostaje ugryziony przez wilkołaka.
Stare filmy mają w sobie wiele uroku i tak jest też w tym przypadku. Składają się na to postacie, muzyka (na ten element polecam zwrócić uwagę, gdyż nawet dziś jest ona w stanie sprawić, że widz czuje się niepewnie w trakcie seansu), plan, charakteryzacja, obowiązkowa mgła i zmagania człowieka, który był w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, a w finale: dramatyczne zakończenie. Taki czwórkowy horror.
Zadaniem remake’ów jest przełożenie znanej opowieści na język współczesności. No i niestety niespecjalnie to wyszło. Nie bardzo jestem w stanie zrozumieć, co poszło nie tak. Wizualnie nowy Wilkołak jest naprawdę olśniewający. Piękne, nastrojowe zdjęcia, świetne dekoracje i kostiumy, mnóstwo szczegółów i szczególików cieszących oko – po prostu miodzio. Muzyka z kolei... Jakaś jest, ale do oryginału ma się nijak, bo nie potrafi nawet w połowie tak podkreślić nastroju, jak to było w pierwszym filmie. Zamiast tego stosuje tanie efekciarstwo w stylu: coś nagle wyskoczyło i w tym momencie trzeba uderzyć głośno we wszystkie instrumenty będące pod ręką. Problemem jest też sama opowieść, bo tak na dobrą sprawę nowa wersja obrazu nie jest takim typowym remake’iem. Raczej próbuje przedstawić coś nowego, używając do tego znanych postaci. Końcowe wydarzenia są dzięki temu efekciarskie, ale zanim się do nich doczłapiemy, musimy przesiedzieć 80-90 minut (zależnie od wersji, zwykła/dc), w trakcie których fabuła się wlecze, zawiera nieistotne sceny, a to co w oryginale było wymienione w dialogach (jako część budowania tła dla dziejących się wydarzeń), tutaj zostało pokazane (i w ten sposób jeszcze bardziej wydłuża zbędne momenty). Niestety nawet jak na kiczowaty horror o potworach, The Wolfman (2010) jest zwyczajnie przeciętny. Ode mnie 3-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz