Na początek wyjaśnię jedną rzecz, żeby nie było wątpliwości. Ms. Marvel to dla mnie przede wszystkim Carol Danvers. Gdy zrobiono z niej Captain Marvel, a ona sama zyskała osobowość betonowego kloca i posturę babochłopa, przestałem zwracać uwagę (ta wersja Danvers to dla mnie jeden z powodów, dla których lektura Civil War 2 to droga przez mękę). Potem w roli Ms. Marvel obsadzono Kamalę Khan – dano jej zestaw zupełnie innych, idiotycznych mocy pochodzących od Inhumans, pakistańskie korzenie i muzułmańską wiarę. Rezultat? Sześć anulowanych solowych serii komiksowych (jeśli dobrze liczę i nie uwzględniając jednostrzałów) i korzystanie tylko w przypadku gościnnych występów lub jako części większej ekipy. Do tego osoby wyznające islam twierdzą, iż taka z Kamali muzułmanka, jak z koziej dupy trąba. Ale że dzisiaj w branży rozrywkowej mamy klimat, jaki mamy, panna Khan była idealną kandydatką do kolejnej fazy M-SHE-U.
Ostrzegam, iż nie będę unikał spoilerów. Najzabawniejszym aspektem adaptacji Ms. Marvel jest to, że niewiele w niej zostało z komiksowego pierwowzoru (bo zapewne był tak słaby i mało efekciarski). Fakt – od strony ludzkiej to pi razy oko ta sama postać, ale od strony superbohaterskiej już nie. Tutaj na dzień dobry Kamala ma swoje moce dzięki bransoletom, a efekt końcowy to w zasadzie wariacja na temat… Green Lantern. Ale, ale, to nie wszystko! W finale dowiadujemy się, że Ms. Marvel może korzystać ze swoich zabawek, bo jest mutantką (gdy pada ta informacja, słychać nawet fragment motywu muzycznego z animowanych X-Men z 1992). Tak, mutantką, nie Inhuman.
No ale kogo obchodzą takie pierdoły?! Jak sam serial? Czy wreszcie Marvel zrobił coś tylko dla nastolatków? Być może, bo montaż przyprawia o ból głowy, ujęcia zmieniają się, jakby autorzy mieli robaki w dupie. Nawet głupia rozmowa z pedagogiem szkolnym przeskakuje co parę sekund z jednej kamery na drugą, jakby nie mogła usiedzieć. Jeśli tym charakteryzuje się pokolenie TikToka, powinno poczuć się jak w domu. Zakładając, że nie przeszkodzą mu inne składowe widowiska, bo paradoksalnie pomimo częstych zmian ujęć w trywialnych sytuacjach, rozwój akcji jest powolny jak pijany ślimak pod górkę. Przy drugim odcinku zasypiałem średnio co 5 minut. Dopiero jego finał mnie rozbudził. Niestety, nie jest to największy problem widowiska. Całe jest naszpikowane większymi i mniejszymi idiotyzmami.
Kamala jako fanka Kapitan Marvel jest irytująca we własnym zakresie, ale to akurat norma – każdego jacyś fani będą denerwować. Kłopot w tym, że jej perspektywa przeinacza wagę wydarzeń. Wspominałem o tym przy okazji mojego wpisu o Endgame: Wykorzystanie Carol jako siły do osiągnięcia zwycięstwa jest sztuczne, bo gdyby jej nie wprowadzić w solowym filmie, równie dobrze można by zastąpić ją innymi postaciami, np. Stakarem i całym zastępem Ravagerów (a to tylko przykład pierwszy z brzegu, jest ich więcej, włącznie z bezsensownie pominiętym na tym etapie Adamem Warlockiem).
Narracja typu: fajnie mieć bohaterkę walczącą za nas – no bo oczywiście wszyscy inni bohaterowie najpierw patrzą na kolor skóry, a potem decydują kogo uratować. To taka sama egoistyczna bzdura, co w grze Spider-Man: Miles Morales, w którym mieszkańcy Harlemu czuli się bezpiecznie dopiero, gdy mieli „swojego” Pająka lub w Moon Knight, gdzie pada pytanie: Czy jesteś egipską superbohaterką? Co jest zabawne w tym aspekcie, to że mimo gimnastyki PRowej udaje się autorom zrobić z Ms. Marvel stereotypową muzułmankę-terrorystkę.
No właśnie konflikt na linii meczet-agencja rządowa. Ja rozumiem, że wyznawcy tej religii mieli pod górkę w USA niezależnie od tego, czy faktycznie byli powiązani z przestępcami. Jednak zakładanie, że każda agencja i zawsze ma za zadanie wyłącznie nękanie to już piramidalna bzdura. Służby bezpieczeństwa są tu dla odmiany dość kompetentne, ale autorzy dwoją się i troją, byle tylko pokazać je w złym świetle. Zachowanie Damage Control jest jak najbardziej zasadne i faktycznie z intencjami pomocy, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że to jak z przenoszeniem nitrogliceryny – ostrożnie, bo może rąbnąć. Zaś Kamran (poszukiwany enhanced) to dosłownie chodząca bomba (nie potrafi kontrolować swoich mocy) i w najgorszym momencie mógłby zmieść z powierzchni ziemi całą świątynię – musimy go ukryć, bo go federalni szukają! I stąd też moje stwierdzenie, że poprzez pomaganie takiemu człowiekowi Kamala de facto sama stała się przestępczynią.
Czy jest coś, na co warto zwrócić uwagę? Kilka drobiazgów. Po pierwsze historia rodziny Kamali jest ciekawa i przypada na równie interesujący moment w historii: oddzielenie się Pakistanu od Indii. Tylko tradycyjnie to, o czym można by nakręcić ciekawy serial, potraktowano zdawkowo. Po drugie sama Kamala jest chyba bliżej wyobrażenia o nastolatkach niż to, co serwują filmy o Spider-Manie z Tomem Hollandem. Po trzecie Ms. Marvel uczy się swoich mocy. Nie zyskuje wiedzy o sztukach walki w trybie natychmiastowym, popełnia błędy i ma wątpliwości. Jest najbardziej ludzka ze wszystkich seriali z czwartej fazy. Zabawnym drobiazgiem jest to, w jaki sposób otrzymuje swój kostium. W tytułach o trykociarzach (ze wskazaniem na Arrowverse) bohaterowie zawsze dostają nowe zabawki w wypasionych walizkach, skrzynkach i innych fikuśnych pojemnikach. Tutaj matka daje jej wdzianko w kartonie po toffi. Ja wiem – pierdoła, ale wydało mi się to tak urocze i normalne, że musiałem wspomnieć.
Ms. Marvel nie jest przesadnie złym serialem, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że poprzez powielanie stereotypów (przypadkowe lub nie) autorzy zaniżyli jego potencjał. Jeśli macie odporność na bzdurki charakterystyczne zarówno dla produkcji o trykociarzach, jak i nastolatkach, możecie rozważyć seans. Niestety, niczego zaskakującego ani świeżego nie doświadczycie. Moja ocena: 3-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz