niedziela, 7 maja 2017

Guardians of the Galaxy Vol. 2

W przypadku każdego hobby jest tak, że jeśli się zaangażujemy choćby odrobinę, to jesteśmy na innym poziomie w stosunku do osób, które zaglądają do naszej niszy okazyjnie lub gdy mainstream każe. Skutkuje to też tym, że nawet jeśli dany przedstawiciel naszych zainteresowań może pochwalić się jakością, my będziemy gderać, bo nie wszystkie detale (zupełnie nieistotne dla odbiorcy spoza kręgu siedzących w temacie) sprostają oczekiwaniom. I właśnie taki wpis zamierzam popełnić – zawierający czepialstwo odnośnie wielu szczegółów, które wielu ma w poważaniu.

Pierwsza część miała nie lada zadanie do wypełnienia. Na dobrą sprawę musiała być widowiskiem na skalę Avengers, ale bez luksusu posiadania osobnych filmów na każdą główną postać. O dziwo, wyszło miodnie, efekciarsko i na tyle opłacalnie, że widzowie chcieli więcej przygód złodzieja, zabójczyni, niszczyciela, zmutowanego szopa i chodzącego drzewa.

Teraz, kiedy widownia jest już zaznajomiona z menażerią, wypadałoby powiedzieć o nich parę dodatkowych słów. W jedynce tylko Peter i Drax dorobili się więcej niż jednego zdania na temat swojej przeszłości. Tutaj bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, dostają swój czas antenowy. Zabieg przyczynia się do bodajże największej zmiany względem poprzednika – ton opowieści jest dużo poważniejszy. Nie zrozumcie mnie źle, seans nadal wypełniają dowcipy w ilościach hurtowych (dosłownie, autorzy nigdy nie poprzestają na jednym, to prawie zawsze jest seria i niektóre mogą iść o gag za daleko), ale oprócz standardowego ratowania galaktyki jest też motyw rodziny nadający cięższy wydźwięk. W ogóle cała konstrukcja opowieści sprawia wrażenie środkowego rozdziału, niczym Imperium kontratakuje.

Wizualnie film potrafi wgnieść w fotel. Może nie tak, jak Doctor Strange, ale niewiele mu brakuje. Ekran niejednokrotnie jest zapchany szczegółami i szczególikami, a mimo to nie traci na przejrzystości niezależnie od tego, czy chodzi o sceny akcji, czy przestoje na rzecz dialogów i ekspozycji. Nawet do ataku chmary statków nie byłem w stanie się przyczepić. Twórcy Star Trek Beyond i Michael Bay powinni się udać do Gunna na korepetycje.

Aktorsko jest bardzo dobrze, co w połączeniu z rozwojem postaci sprawiło, iż Yondu, Nebula, a nawet Drax mocno zyskali w moich oczach. Z tymże tutaj dojdzie też do pewnego zgrzytu. W pierwszej części akcja pędziła niemal na złamanie karku. W dwójce zauważalne są spowolnienia. Niby żadne nie jest zbędne, a całość trzyma się kupy, ale tempo zwalnia i nie zdziwię się, jeśli komuś taka konstrukcja będzie podobała się mniej. Całości jak zwykle dopełniają smaczki i występy gościnne. Scenka ze Stanem Lee wreszcie „wyjaśnia”, dlaczego pojawia się w większości filmów komiksowych Marvela, niezależnie od tego, z którego studia wychodzą. Natomiast moim ulubionym cameo był Sylvester Stallone i jego dialog z Yondu. Facet wciąż utrzymuje ten sam dystans do swojej twórczości, co w The Expendables, za co czapki z głów.

Pora ponarzekać. O przesadzonej liczbie gagów oraz tempie już wspomniałem. Przeszkadzał mi też wątek z antagonistami z samego początku filmu. W trakcie widowiska pojawiają się może z 5 razy, wliczając w to scenkę z napisów końcowych. Nie licząc otwarcia filmu są to postacie całkowicie zbędne. Nawet nawiązanie w napisach do kolejnego bohatera można było napisać bez ich udziału. Druga rzecz – scenki w napisach. Naprawdę trzeba było ich dawać tyle? Wyciąłbym co najmniej dwie, bo pchanie na siłę kolejnych odniesień do naprawdę niszowych lub zapomnianych zakamarków obrazkowych historii daje poczucie przesytu. Na największy bałagan poświęcę osobny akapit.

W tym fragmencie nastąpi czepialstwo, które przeciętnego widza w ogóle nie powinno obchodzić. Dlatego jeśli poza MCU nie kojarzycie tworów Marvela, albo chcecie uniknąć większych spoilerów, zapraszam do ostatniego akapitu. Tutaj się powyżywam. Nie trawię pomysłu na pochodzenie ojca Petera. Są to trzy różne koncepty, których dobór jest co najmniej dyskusyjny. W oryginale protoplastą Quilla jest cesarz Spartaxu, planety w galaktyce Shi’ar. Brak tego motywu powoduje zamknięcie się na gierki polityczne i im podobne pomysły do fabuły. Zamiast cesarza, ojcostwo zrzucono na żywą planetę Ego (co samo w sobie nie jest jakimś gigantycznym spoilerem, bo jak tylko Kurt Russel spotyka Pratta, pada imię), ale żeby za bardzo nie przypominała swojego komiksowego pierwowzoru, dodano jej celestiańskie pochodzenie… Chyba tylko po to, by prztyknąć w nos autorom X-Men: Apocalypse. W zasadzie jedyną cechą wspólną komiksowego J’Sona i filmowego Ego jest to, że obaj są dupkami. Nie jest to pierwszy taki numer w MCU, a najgłośniejszą zmianą tego kalibru był chyba Mandaryn z Iron Mana 3. Przyznam, że podobnie jak Trevor w IM3, tak tutaj Ego sprawdza się na potrzeby tego konkretnego filmu, ale biorąc pod uwagę całokształt uniwersum jest to co najmniej dziwna decyzja. Ba, w przypadku Trevora Marvel jeszcze odkręcał cały zabieg, podkreślając, że gdzieś tam czai się prawdziwy Mandaryn. Śmiem wątpić, że ojca Quilla spotka podobny los. Oliwy do ognia dolewa też fakt istnienia animowanego serialu Marvel's Guardians of the Galaxy, który wykorzystuje realia stworzone przez pierwszy film i co prawda nie jest powiązany z MCU, ale trzyma się kanonu komiksowego. Ba, w drugim sezonie Strażnikom zdarzyło się już tłuc z Avengerami.

Disney kiedyś operował sprawdzoną księżniczkową formułą, teraz klepie filmy o superbohaterach wg kolejnego, ale zawsze tego samego schematu. Więc jeśli lubiliście pierwszych Strażników, to drudzy są tak naprawdę tylko minimalnie gorsi. Moja ocena bez czepialstwa: 4+ (z czepialstwem: 4-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz