niedziela, 16 lipca 2023

She-Hulk: Attorney at Law - Season 1

She-Hulk jest jedną z najbardziej lubianych żeńskich wersji znanych bohaterów. Komiksowi autorzy (nawet Dan Slott, za którym nie przepadam) potrafili nadać jej wyrazistą osobowość, podkreślić jej wdzięk i inteligencję, nie ubliżając przy tym Hulkowi lub facetom, z którymi wchodziła w interakcje. Autorki serialu wywaliły to wszystko do śmietnika, no bo przecież faceci nie będą im mówić, ja pisać żeńskie postacie… Patrząc na efekt końcowy to chyba powinni…

SH była zapowiadana jako połączenie trykociarstwa z dramą sądową. Po seansie mogę powiedzieć, iż ni cholery nie sprawdza się w żadnym z tych aspektów. Autorki nie tylko olały komiksowy pierwowzór, ale nie znają także MCU. Piramidalną bzdurę dostajemy już w trzeciej minucie pierwszego odcinka – Bruce skonstruował urządzenie/bransoletkę trzymające Hulka na smyczy… Pal licho, że kontrolował zielonego praktycznie po The Incredible Hulk. Kij z tym, że w Endgame osiągnął już formę profesora Hulka, która w zamyśle łączy najlepsze cechy obu wersji Bannera. I w ogóle to olejmy fakt, że taki gadżet przydałby się na początku filmu z Nortonem, a nie TERAZ.

Nie bez powodu napisałem we wstępie, iż komiksowa She-Hulk wybiła się bez poniżania któregokolwiek z facetów. Natomiast serialowa ma na tym punkcie ogromny kompleks. Niezależnie od tego, czy mówimy o ludzkiej formie, czy trykociarskiej – ona zawsze będzie tą lepszą. To ona wyciągnie Bruce’a z samochodu po wypadku (a nie on uratuje ją transfuzją), to ona pokona Daredevila, to ona cierpi katusze, jakich nie doznał nikt (bo np. faceci codziennie się na nią gapią). Pal licho, że sam Bruce miał przerąbane dzieciństwo, ścigało go wojsko, był w kosmosie, Hulk przejął go na dwa lata, a na koniec zebrał łomot od Thanosa. Nie, to Jennifer wie więcej o traumie, bo jest kobietą… JEDYNYM pozytywnym aspektem pani Walters jest chęć powrotu do poprzedniego życia, do kariery. Jest to najbardziej ludzki i najsensowniejszy odruch w jej wykonaniu – przywrócenie stabilności i rutyny.

Dalej jest już stereotypowo dla współczesnego Marvela: faceci to przeważnie seksistowscy idioci, kobiety to wiecznie pokrzywdzone istotki, które teraz się odkuwają przez bycie nieznośnymi, obleśnymi babsztylami, nakręcającymi się w kółku wzajemnej adoracji (asystentka Jennifer jest najlepszym przykładem klakiera, który bez sensu przytakuje, bo girl power!).  Jedyną osobą, którą uniknęła kompletnego zidiocenia, jest ojciec Jen. Natomiast tą rozegraną względnie ostrożnie, jest Matt Murdock, ale i w jego sytuacji znalazła się bezsensowna scena, gdy po upojnej nocy wraca z butami w ręce. Drogie panie, gwarantuję, że a) facet nie ma oporów z założeniem butów z powrotem – to nie obcasy, b) niezależnie od jego własnego performance’u gość po przespaniu się z She-Hulk nie zrobi z tego spaceru wstydu. Choć z jednym komentarzem Jen się zgodzę: musztarda i ketchup to słabe kolory dla bohatera pokroju DD. Innymi słowy – nie przepadam za oryginalnym, żółtym strojem, więc miałem chwilę radochy. Niestety, próba powtórzenia sceny w korytarzu z netflixowego Daredevila wypada tutaj biednie. Dosłownie jak w tym memie: "Mamo, ja chcę Daredevila! Mamy Daredevila w domu." No i to nie ten sam, ponury Matt. Tutaj często się szczerzy i dowcipkuje. Możnie nie na poziomie Parkera, ale jednak.

Jako prawniczka Jennifer niespecjalnie się sprawdza. Zresztą nie tylko ona. Koleżanka z pracy, którą zatrudnia, gdy zostaje pozwana o prawo do korzystania z nazwy She-Hulk, wraz z asystentką non-stop antagonizują klienta z szóstego odcinka, zamiast zachować swoje opinie dla siebie. Efektem końcowym jest uznanie wszystkich żądań strony przeciwnej przy aktywnej pomocy wspomnianych pań. Koleś mógłby w zasadzie nagrać całe „negocjacje”, pójść do normalnej firmy i pozwać tę od She-Hulk na grubą kasę za taki numer. Może rozprawy w Daredevilu nie były bardzo realistyczne, ale zrealizowane o kilka klas lepiej od tych tutaj.

Z kolei jako superbohaterka… przyznaję, ma swoje momenty. Scena walki, w której pomaga Wongowi pozbyć się potworów, jest ok jak na serialowe warunki. Jest jeszcze jeden aspekt na linii Jennifer-SH. Konflikt ich imidżu, zachowania, pewności siebie itd. To był całkiem przyzwoity materiał nadający się na terapię… którą trochę spłycono za pomocą mocno przerysowanej grupy pod wodzą… Abomination… pardon, Emila Blonskiego. Pomysł ok, tematyka niełatwa, realizacja banalna. Szkoda.

Niestety, nie licząc słabo animowanych poczwarek CGI, pozostali antagoniści są do chrzanu. Wieczne zafochana Titania, banda kretynów zazdrosnych o moce SH i rzekomo reprezentująca „fanów”, którzy nie lubią silnych żeńskich postaci, nawiązującą do youtuberów. Serio, jeśli ktoś kojarzy popkulturową scenę youtuberską, bez problemu rozpozna maskę podobną do kolesia odpowiedzialnego bodaj za największą liczbę przekazanych teorii spiskowych i przecieków z branży. Żenada. W ogóle zakończenie pluje w twarz nie tylko fanom i zwykłym widzom, lecz także Kevinowi Feige, którego autorki sprowadzają do roli niezbyt rozgarniętego AI. Twórczynie tak bardzo nie miały pomysłu, co zrobić z końcem, że Jennifer musiała wyjść z panelu Disney+ na ekranie, obgadać nowe zakończenie z „Kevinem”, naubliżać facetom z MCU, a po nic nie wyjaśniającym cięciu wrócić na mały ekran wprost do sceny aresztowania. Sezon kończymy rodzinnym obiadem, na którym z jakiegoś powodu jest także Matt Murdock oraz Hulk, który wrócił z kosmosu ze swoim… synem…

Autorki She-Hulk miały kilka niezłych pomysłów, które utonęły w natłoku bzdur i nieznajomości nie tylko komiksowego, czy filmowego uniwersum, ale także zwykłych codziennych sytuacji. Nie potrafią stworzyć groźnego antagonisty, nie potrafią napisać sądowej dramy, humoru wystarczyło im na jeden dowcip, a z tego co „Kevin” powiedział, budżet na CGI skończył się, zanim nakręcono wszystkie odcinki. Jeśli macie zapoznać się z przygodami Jennifer Walters, polecam wersję komiksową (choćby wspomnianego Dana Slotta), która nie musi umniejszać czyichkolwiek zasług, by dowieść swej wartości i jest przykładem, jak się pisze silne (dosłownie i w przenośni) kobiety. Tymczasem moja ocena serialu: 2+.

P.S. Jeśli mieliście w planach obejrzenie Rodziny Soprano, polecam to zrobić przed tym serialem, gdyż padają tu paskudne spoilery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz