sobota, 29 marca 2014

Need for Speed

W sumie wahałem się, czy pisać coś na temat tego filmu, bo tak naprawdę niewiele da się napisać. Fabuła jest prosta, by nie rzec prostacka: główny bohater, Tobey Marshall (w tej roli znany z Breaking Bad Aaron Paul) jest właścicielem podupadającego warsztatu samochodowego. Dorabia na nielegalnych wyścigach. W rozgłośni radiowej miliardera znanego jako Monarch (Michael Keaton) jak bumerang co raz wraca sugestia, że Marshall ze swoimi umiejętnościami powinien wystartować w największej imprezie tego rodzaju – wyścigu De Leon, organizowanego przez samego Monarcha. Zamiast tego, Tobey zakłada się z inny nadzianym młodziakiem – Dino Brewsterem, ale w trakcie wyścigu przysłowiowe gówno trafia w wentylator, jedna osoba ginie, zaś winę zwalają na Marshalla. Po dwóch latach odsiadki Tobey decyduje się wziąć udział w De Leon, by dokonać zemsty. Proste? Proste.

Abstrahując od samego pomysłu (nie takie rzeczy się oglądało), przebieg fabuły jest naszpikowany idiotyzmami (przykład pierwszy z brzegu: nikt nie wie, jak wygląda Monarch, ale jego audycje są emitowane także jako videocasty, no litości…), czy nadużyciami, które potrafią wkurzyć bardziej, niż niejeden ich odpowiednik w serii Szybcy i Wściekli. ALE… No właśnie, ale film posiada jedną bardzo dużą zaletę, która może go w oczach widza rozgrzeszyć – wyścigi i pościgi. Seria Fast and Furious już dwie odsłony (#5 i #6) temu porzuciła tę koncepcję, skupiając się na sensacyjnej warstwie. Tym samym mainstreamowy segment blockbusterów poświęconych wyścigom zyskał potężną lukę. NFS nie tylko ją wypełnia, robi to z klasą. Wszystkie sekwencje samochodowe to popisy kaskaderskie, żadnych greenscreenów, tylko staroszkolne kręcenie tego, co kamera ma przed sobą. Efekt jest naprawdę rewelacyjny – odpowiednio stabilny obraz, świetnie oddana prędkość i efekciarstwo na każdym zakręcie (że o kraksach nie wspomnę). Rezultat przebija nawet te części F&F poświęcone wyścigom.

Z innych spostrzeżeń na temat filmu mógłbym wymienić następujące: 1) Aaron Paul nie do końca poradził sobie z główną rolą. W sumie nie obwiniam go za to, gdyż postać była zwyczajnie przeciętna, więc zrobił z materiałem tyle, ile mógł. 2) Michael Keaton ma rolę zdecydowanie mniejszą, niż w Robocopie, ale wczuwa się o niebo lepiej. Sprawia wrażenie, jakby autentycznie miał frajdę z tego, co mu napisano. Ba, czasami wydawało mi się, że powtarza swój występ, jako Sok z Żuka, tylko minimalnie stonowany. 3) Niektóre sceny samochodowe rozgrywały się daleko poza miastami, przez co można było odczuć jakieś nawiązanie klimatem do takich właśnie wyścigów w serii (mnie skojarzenie cofnęło aż do pierwszej części z 1994).

Jeżeli oceniać film wyłącznie przez pryzmat szybkiej jazdy, to jest to obraz na 4 – przyjemny w odbiorze i odstresowujący. Jeżeli zaś zaczniemy wyliczać wszystkie jego braki (a jest ich sporo), to niezależnie od oceny, nie warto zawracać sobie głowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz