wtorek, 4 marca 2014

Dead or alive, you’re coming with me.

Remake to zawsze doskonały pretekst do zapoznania się (przynajmniej częściowego) ze spuścizną danej marki. Jako że do suwalskiej premiery nowej wersji Robocopa zostało raptem kilka dni, pora odkurzyć stare filmy oraz zapoznać się z tym, czego jeszcze nie widziałem. Seria charakteryzuje się licznymi nieścisłościami, powstałymi przede wszystkim przez różne podejście kolejnych autorów, ale w gruncie rzeczy to drobiazgi.


RoboCop (1987)


Dystopijna przyszłość, korporacje wpychające swoje łapska w każdą dziedzinę życia oraz przestępczość zalewająca wszystko. W całym tym bałaganie mamy Alexa Murphy’ego – przykładnego obywatela i sumiennego policjanta, który zostaje przeniesiony do posterunku w starym Detroit. Pech jednak chce, że już pierwszego dnia służby zostaje rozstrzelany przez bandytów. To, co zostaje z jego ciała, trafia na stół operacyjny OCP – korporacji, która wykupiła policję. Tam „odziewają” go w gustowny pancerz, po czym powraca na ulice miasta, jako tytułowy Robocop, cyborg stojący na straży prawa.

Podstawa fabularna brzmi tak banalnie, że bardziej się chyba nie da. Jednak w samym filmie dzieje się dużo więcej, niż na to wskazuje powyższy opis. Oprócz klasycznej opowieści o zemście, w widowisku zawarto wiele tematów, nieobcych także współczesnemu widzowi. W zestawie otrzymujemy przepychanki korporacyjne, problem korupcji, rozwarstwienie społeczne, zapaść kulturową, groteskowy konsumpcjonizm, upadek wartości, czy konflikt między człowiekiem, a maszyną. Większość z tych zagadnień jest w zasadzie tylko wspomniana lub subtelnie zasugerowana, jednak nijak nie umniejsza to ich ważności. RoboCopa można śmiało zaklasyfikować do gatunku cyberpunk. O ile nie ma w nim zbyt wiele charakterystycznych gadżetów, a oprawa wydaje się wręcz tania, o tyle jego treść doskonale wpasowuje się we wspomniany kanon. Na fenomenalny efekt końcowy złożyło się wiele czynników. Po pierwsze: reżyser – Paul Verhoeven, który potrafi w wyrazisty sposób przedstawić wizję brudnej przyszłości. Po drugie – aktorzy, którzy zagrali bez zarzutu, przez co kolejne osoby wcielające się w te postacie są, nie bez powodu, porównywane do oryginalnej obsady. Po trzecie muzyka – w dużej mierze symfoniczna, tworząca tak podniosły klimat, jak i podkreślająca pesymistyczny wydźwięk filmowej wizji. Po czwarte – bardzo surowy efekt końcowy. RoboCop zawiera duże ilości obrazowej brutalności, zaś jego lokacje idealnie wpasowują się we wszystko, o czym wspomniałem wyżej. Niektóre z nich są do tego tak minimalistyczne, że wręcz nie zwraca się na nie uwagi, tylko skupia na treści. Obraz ten przy okazji odzwierciedla, w pewnym sensie, okres, w którym powstał, a ten zawierał wiele obaw odnośnie kierunku, w jakim zmierzał amerykański przemysł, którego koniec drogi sportretowano w filmowym starym Detroit, jako opuszczone i niszczejące fabryki oraz zakłady.

RoboCop to film, który prawie się nie starzeje. Dlatego też remake wydaje się co najmniej zbędny, ale wiadomo – pieniądz rządzi światem. Zanim jednak do niego dojdę, polecam oryginał, gdyż jest to zwyczajnie świetne kino, poruszające ważne sprawy za pomocą osobliwej oprawy. Moja ocena: 5+.


RoboCop: The Animated Series


Jeżeli film/seria jest odpowiednio głośna, można liczyć, że zostanie to to przerobione na serial animowany. Najstarszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Star Trek, późniejsze: Police Academy, czy właśnie opisywany RoboCop. Niestety nie każdy pierwowzór nadaje się do takiej konwersji. Bardzo często wręcz traci na niej, gdyż docelowej grupie – dzieciom – wielu rzeczy się nie pokaże.

To jest właśnie główną przyczyną, dla której RoboCop TAS jest słaby. Wywalono całą dorosłą otoczkę, zignorowano wątki poruszane w pierwszym filmie (wraz z jego końcówką, ale o tym niżej) i zrobiono kolejną wersję G.I. Joe, mającą za zadanie napędzenie sprzedaży zabawek oraz zawierającą słabej jakości moralizatorstwo. Jak widać plan ten nie powiódł się, gdyż TAS zakończyła swój żywot po 12 odcinkach.

Żeby nie było, że jestem gołosłowny, oto kilka przykładów kompletnych bzdur prosto z tego serialu: Anne Lewis próbująca randkować z Robocopem; Robocop i jego… katar; większość postaci będących chamskich wobec Robo, chyba dla samego chamstwa, bo osoby posiadające konkretny powód można policzyć na palcach jednej ręki; komentowanie akcji widocznych na ekranie (to mnie wkurzało chyba najbardziej, bardziej niż w jakimkolwiek innym, animowanym tworze…); ED-260, który od 209 różnił się chyba tylko rozmiarem. Natomiast największą głupotą było wymienione wyżej zignorowanie końcówki pierwszego filmu. Efekt? W ostatnim odcinku przeciwnikiem Alexa jest… Boddicker… Nie żaden cyborg z jego skórą, ani nawet klon, tylko TEN Boddicker, który jest odpowiedzialny za obecny stan naszego gliny. No litości…

Oprócz tych mankamentów serial jest zwyczajnie monotonny. Robocop zamiast bycia narzędziem do rozwiązania problemu stworzonego niezależnie od niego, często jest jego przyczyną. Tutaj widać, że to robota Marvela, który był odpowiedzialny za serial. Jest to formuła typowa dla superbohaterów, których non-stop ktoś stara się pokonać, bo… bo tak!. Kolejnym zgrzytem jest nadużywanie technologii. W filmie każda nowinka była prototypem, a technologię, jako taką przedstawiano minimalistycznie. Tutaj pistolety z amunicją zastąpiono laserami (tak, wiem, chodziło o bezkrwawe rany, by serial mogły oglądać dzieci), roboty pojawiają się w co drugim odcinku, nawet policyjne radiowozy wyglądają, jak ściągnięte z Cybertronu. Animacja jest koślawa, mimika twarzy kuleje, synchronizacja wypowiedzi z ruchami ust niemal nie istnieje, a warstwa dźwiękowa niczym się nie wyróżnia. I zapomnijcie o jakimkolwiek choćby naśladowaniu humoru z oryginału. W tej sytuacji nie jestem w stanie polecić tego serialu nikomu. Moja ocena: 1.


RoboCop 2


Wracamy do filmowego uniwersum. Sequel Robogliny ukazał się w 1990. Dla mnie był to pierwszy film o Murphym, przez co jego ocena może być nieco wyższa, niż u osoby bez tego sentymentu.

OCP dalej mataczy po swojemu. Próbuje sprzedać ED-209 kolejnym miastom oraz stara się całkowicie przejąć Detroit, by wreszcie móc ruszyć z budową Delta City. Przy okazji korporacja chce stworzyć następnego policyjnego cyborga, jednak kolejne próby kończą się fiaskiem. Okazuje się, iż Alex był kandydatem idealnym, nowi po wciśnięciu ich w mechaniczne ciała… popełniają samobójstwa. W międzyczasie światek przestępczy nie próżnuje. Natura nie lubi pustki, więc ktoś musiał wypełnić dziurę powstałą po śmierci Clarence’a Boddickera. Tym kimś jest baron narkotykowy Cain, zaś jego produktem flagowym jest Nuke – narkotyk uznany za najbardziej uzależniający w historii ludzkości, a tym samym najniebezpieczniejszy.

Jak dla mnie – świetne tło pod wydarzenia. Wraca stara obsada, a dwa nowe nazwiska odpowiedzialne za realizację powodują co najmniej opad szczęki: reżyser – Irvin Kershner, który miłośnikom Star Wars zapadł w pamięć dzięki rewelacyjnemu Empire Strikes Back oraz autor scenariusza – Frank Miller, którego komiksami zaczytują się ludzie na całym świecie. Jeżeli zaś chodzi o efekt końcowy to… cóż… Nie jest tak hardcore’owo, jak można by się spodziewać po tym duecie, ale trzeba przyznać, że ekipa zrobiła naprawdę wiele, by nie odbiegać za daleko od klimatu oryginału. Jasne, kolorystyka nie jest już tak stonowana, jak poprzednio, a w obrazie widać naleciałości z okresu, w jakim film powstał (przełom lat ’80 i ’90), ale już brutalność, niektóre przemyślenia/aluzje (m.in. dobór kolorów do logo OCP w jednej z końcowych scen) dorównują tym z pierwowzoru. Efektów specjalnych jest zauważalnie więcej, głównie przez wzgląd na nowego przeciwnika Robo. Czarny humor jest jeszcze bardziej widoczny. Na szczęście (dla mnie) pozbyto się powtarzanego w kółko gagu z 1 dolarem.

Czy RoboCop 2 to film równie dobry, co 1? Niezupełnie. Co prawda w moich oczach jest on tylko minimalnie gorszy, ale pozostałym może podobać się jeszcze mniej. Wątki pokroju wgrania pierdyliarda nowych dyrektyw Alexowi i scen z konsekwencjami tego mogą niektórym widzom niepotrzebnie wydłużać seans. Ujęcia pokazujące zepsucie i syf filmowej rzeczywistości też mogą się wydać zbędne. Mimo to, jeżeli podobała wam się jedynka, dwójkę zdecydowanie powinniście obejrzeć. Moja ocena: 5-.


RoboCop 3


No i skończyło się rumakowanie… Akcja ma miejsce 5 lat po wydarzeniu określanym jako RoboCain Detroit massacre. OCP jest na skraju bankructwa, od którego wybronić je może tylko przejęcie przez pewną japońską korporację, która ostrzy sobie zęby na budowę Delta City. Aby przypodobać się nowym partnerom w interesach, siły OCP eksmitują mieszkańców Detroit, by jak najszybciej rozpocząć wyburzanie. Doprowadza to do powstania ruchu oporu. Ten ostatni zdaje sobie sprawę, że OCP ma określony termin na dokończenie eksmisji i liczy, że jeśli będzie się bronić odpowiednio długo, korporacja podda się. W środku tego wszystkiego tkwią policjanci Detroit, którzy formalnie rzecz biorąc pracują dla OCP, jednak sumienie podpowiada im, by stanąć po stronie ludzi.

Ponownie mamy dobre tło do opowieści, jednak tym razem efekt końcowy jest odczuwalnie słabszy. Pierwszą wskazówką, że coś jest nie tak, jest zmiana ekipy. Ze starej obsady zostały może ze 4 osoby plus Frank Miller, jako scenarzysta. Zauważalnie uszczuplono też budżet, a jeśli dorzucimy jeszcze ugrzecznienie filmu na rzecz młodszej widowni, zrozumiecie, dlaczego RoboCop 3 to już nie to. Krwi w tym filmie nie uświadczymy, charakterystyczny humor gdzieś prysnął (zamiast tego mamy naprawdę słabe onelinery), efekty specjalne są słabe, pojedyncze scenki/aluzje do poprzedników są tu chyba tylko pro forma, a do tego  mamy idiotyzmy pokroju małej dziewczynki hakującej EDa-209, czy odstrzelenie lubianej postaci, bo… bo tak!

Jeżeli nie oglądać się na spuściznę serii, to można obejrzeć R3, jako niezobowiązujący film akcji. W takim wydaniu dostaje ode mnie 3-, ale jako część serii jest zwyczajnie słaby i po jednorazowym seansie można o nim zapomnieć.


RoboCop: The Series


Po niespecjalnie udanej części trzeciej, były obawy, czy warto zabierać się za coś jeszcze. Prawa jednak powędrowały do kanadyjskiej telewizji i tam powstał serial, który w Polsce wiele osób kojarzy z okresu, w którym rozkręcał się Polsat.

Pisze się, że akcja serialu ma miejsce między częścią pierwszą, a drugą. Nic podobnego. Serial jawnie olewa sobie dwa kolejne filmy. Czerpie tylko z pierwowzoru. Dowodem na to niech będą: porzucenie kolejnych prób stworzenia następnego robogliny i ukończona budowa Delta City.

RoboCop: TS jest produkcją mającą na celu przedstawienie uniwersum młodszej widowni. Przemoc została tu zminimalizowana, krwi nie uświadczycie, zaś aluzje i czarny humor zostały zamienione na odpowiedniki, z których tylko 2 przykuły moją uwagę: pojedyncze odcinki kreskówki Commander Cash (reklamy typu: zachęcająca dzieci do recyklingu martwych zwierząt domowych lub ta z lalką-przytulanką, której można użyć, jako granatu na włamywaczu wymiatają) i niektóre naprawdę posrane reality show. Anne Lewis zniknęła z rozpiski, jej miejsce zajęła detektyw Lisa Madigan – odgrywająca tę samą rolę (zastępuje Lewis nawet we flashbackach z okresu, gdy Alex był człowiekiem), tylko dużo bardziej minor viewer friendly. Oczywiście nie obyło się bez wprowadzenia dzieciaków, w tych rolach syn Alexa oraz adoptowana przez tutejszego komendanta Gadget.

Serial stara się nakreślić głębiej niektóre postacie, jednak płasko to wychodzi. Główni źli są przerysowani, wręcz żywcem wyjęci ze słabej kreskówki. Wprowadzenie drugiego połączenia ludzkiego umysłu z maszyną, w postaci neurokomputera – Diany mogło stworzyć pewien balans między nią, a Robo – zamiast tego mamy eye candy i kilka strasznie oklepanych wątków.

Przy okazji wersji animowanej wspomniałem, że nadużywanie technologii w tym uniwersum to słaby pomysł. W serialu stosuje się podobny zabieg i odbija się to potężną czkawką. Mamy nowe pomysły i gadżety, ale w zestawieniu z nimi taka wizja cyborga-policjanta pokazuje, jak toporny i przestarzały to pomysł.

Jeżeli chcecie zarazić kogoś młodszego chęcią do zapoznania się z uniwersum jako takim, oszczędzając przy tym drastycznych obrazów, można ten serial polecić, choć po prawdzie lepszą alternatywą będzie wydany właśnie remake. W przeciwnym razie The Series należy traktować, jako kolejny, tanio wyglądający serial s-f z lat ’90 – lekkie i przyjemne (z fajnym soundtrackiem) tylko, jeśli akceptujecie naiwną i nieco kiczowatą konwencję. Moja ocena: 3.


RoboCop: Alpha Commando


Kolejny serial animowany, tym razem z końcówki lat ’90. Niby był emitowany u schyłku dekady, ale wrażenie sprawia, jakby pochodził z jej środka. Na to wrażenie składa się dosłownie wszystko: kiczowaty humor, niezła animacja i muzyka oraz gadżeciarstwo głównego bohatera, nastawione na produkcję zabawek. Niestety na dobrą sprawę z uniwersum RoboCopa ta produkcja ma niewiele wspólnego. Jest główny bohater oraz fakt, że był kiedyś człowiekiem; jest Detroit i Blu Mankuma (sierżant z serialu powyżej), jako głos zwierzchnika Murphy’ego, ale to tyle. Natomiast sam cyborg pomimo swojej postury i wyglądu nawiązującego do oryginału, rusza się jak wersja z remake’u.

Największym problemem tej produkcji jest brak jakiejś wyrazistości, określenia tego, czym miałaby być. Przez każdy odcinek odnosi się wrażenie, że ktoś chciał upchnąć wiele pomysłów, przez co widz jest wystawiany na ogromne ilości bzdur. Widać też, że serial miał zawierać jakieś tam moralizatorstwo dla dzieci, ale wyszło to strasznie tandetnie. Zresztą, wyprodukowano około 40 odcinków, po czym serię anulowano, co mówi samo za siebie. Można to od biedy polecić najmłodszym jako zapchajdziurę w oczekiwaniu na ich ulubiony serial i w tym wariancie daję 2+, ale bądźmy szczerzy, ten czas da się lepiej spożytkować.


RoboCop: The Prime Directives


Realia tej czteroodcinkowej miniserii prezentują się następująco: minęło 10 lat od stworzenia Robocopa (nie powtórzono próby stworzenia drugiego modelu), Delta City jest już wybudowane, OCP wprowadziło idiotyczną politykę zerowej liczby ofiar przestępstw (przez co policja chodzi uzbrojona wyłącznie w tasery i gaz pieprzowy), a do tego planowane jest uruchomienie komputera, który miałby kontrolować Delta City (pomysł podobny do tego z Dianą z serii TV). Główną osią wydarzeń są przepychanki na szczeblach korporacji. Murphy zdaje się tu być reliktem przeszłości, którego obecność jest wybitnie nie na rękę. Ironii dodaje fakt, że jedna z intryg oficjeli OCP dotyczy pozbycia się naszego cyborga, w związku z czym tworzą… Robocopa 2… Smaczku dodaje fakt, że jednym z urzędasów jest syn Alexa – dorosły już James. Dodatkowo w tle mamy wątek fanatyka, który chce wykorzystać nowy system komputerowy OCP do własnych celów.

Muszę przyznać, że jako pomysł wyjściowy, to jest to świetny pomysł. Zdecydowanie powiew świeżości. Problemem jest oprawa i realizacja. Efekty specjalne oraz kostiumy nawiązują do pierwszego filmu, ale wyglądają dużo bardziej tandetnie, przez co widowisko sprawia wrażenie taniego i przeznaczonego dla ludzi lubiących takie właśnie tanie, niszowe kino s-f. Następnie wchodzi realizacja. Dziwię się, że nijak nie zmodernizowano cyborga, przez co nadal rusza się on strasznie topornie, a biorąc pod uwagę, że serial powstał w roku 2000, to wizja takiego stróża prawa była bardzo nie na czasie. Teraz wyobraźcie sobie drugiego takiego kloca i ich pojedynek, albo jeszcze lepiej – pościg. Normalnie emeryci w konserwach. Serio, aktorzy w gumowych kostiumach w filmach o Godzilli dawali bardziej dynamiczne show. W sferze muzycznej brakuje motywu przewodniego. Zamiast tego autorzy serwują coś, co miejscami przypomina western… Ostatnią wadą jest sposób, w jaki starano się skomplikować fabułę, byle tylko obaj gliniarze jak najczęściej musieli się ze sobą ścierać. Cała seria to 4 odcinki, po 1,5 godziny każdy. Przy takiej długości od trzeciego odcinka można już odczuwać zmęczenie materiałem. Dla fanów uniwersum oraz niszowych i niskobudżetowych produkcji jest to film na 4-. Pozostali mogą spróbować choćby przez wzgląd na pomysły w fabule, ale uprzedzam, że jest to jedna z najmniej przystępnych produkcji o RoboGlinie w ogóle.


RoboCop (2014)


Wspomniałem, że RoboCop: TAS to taka kolejna (i do tego słaba) wariacja na temat G.I. Joe. Obawiałem się, iż remake będzie bardzo podobnym zabiegiem, czerpiącym z nieudanego, kinowego G.I. Joe. Nastawiałem się negatywnie i na moje szczęście – rozczarowanie było z rodzaju tych pozytywnych.

Historia z grubsza wygląda podobnie – Alex Murphy, sumienny glina, podpada bandziorom, więc ci dokonują na niego zamachu. Po jakimś czasie powraca on na ulice, jako cyborg – Robocop. Największe różnice znajdą się w nacisku na poszczególne warstwy widowiska oraz w projektach. Podobnie, jak w przypadku Conanów z Arnoldem i Jasonem Momoa, tak i w tej serii zaszła zmiana. Pierwszy Robocop był praktycznie czołgiem, nowy jest cholernie szybki i zwinny.

W warstwie fabularnej brakuje takich motywów, jak rozwarstwienie społeczeństwa, upadający przemysł. Zastąpiono je tematami będącymi na czasie: manipulacje mediów, korporacyjne mataczenie w polityce, korupcja, czy wprowadzanie „wolności” na ogólnie pojętym Bliskim Wschodzie. Pewnym wspólnym wątkiem obu odsłon jest walka o człowieczeństwo Murphy’ego. Z tymże tutaj pozbyto się warstwy z odzyskiwaniem wspomnień, zamiast tego mamy bezpośrednią konfrontację człowieka i maszyny w jednym ciele. Poziom technologii zaprezentowany w obu RoboGlinach również odzwierciedla oczekiwania okresów, w których powstały filmy. W oryginale technologie to prototypy i do tego dość toporne. W nowej odsłonie jednostki ED-209 oraz EM-208 stosowane są na skalę światową, ich skuteczność jest ogromna, przez co projekt cyborga rzeczywiście wydaje się krokiem wstecz, ale na potrzeby opowiadanej historii działa.

Aktorsko jest przeważnie ok. Najbardziej zaangażowani to Gary Oldman, Samuel L. Jackson oraz Joel Kinnaman. Z czego ten drugi daje takie show, że widz zaczyna rechotać niemal w momencie, gdy tylko pojawia się logo koncernu, który reprezentuje postać Jacksona. Kinnaman dał się poznać, jako dość dobry aktor już w serialu The Killing, więc wybranie go na nowe wcielenie Alexa było trafnym pomysłem. Najbardziej mnie w tej obsadzie rozczarował Michael Keaton. Nie, że grał źle, ale był mało demoniczny. W ramach hołdu w tej roli widziałbym raczej Petera Wellera, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

Jeżeli miałbym się przyczepić do czegoś, to do kategorii wiekowej. PG-13 widać w każdej scenie akcji… Jeśli strzelamy do ludzi – to z przekombinowanych taserów. Jeśli z ostrej amunicji, to po ciemku, żeby nie było widać, jak trupy padają, a jak już padną, to zero krwi (chyba z dosłownie jednym wyjątkiem). Można się pocieszać, że reżyserowi udało się wybronić obecną wizję filmu przed kolejnymi bzdurnymi pomysłami producentów, albo żałować, że zabrakło tego dodatkowego pchnięcia, które z nowego RoboCopa zrobiłoby bezkompromisowe (no prawie) kino pokroju Dredda. Warto też podkreślić, że twórcy filmu nie zapomnieli o oryginale i przyprawili całość smaczkami nawiązującymi do niego (np. muzyczny motyw przewodni).

Nowy RoboCop z jednej strony stanowi dobry komentarz otaczającej nas rzeczywistości, z drugiej został rozwodniony na rzecz swojej kategorii wiekowej. Jest to jednak film, który potrafi obronić się sam, bez oglądania się na protoplastę. Tak więc jeśli nie przeszkadza wam nieco „delikatne” podejście do tematu, to RoboCop to przyjemne kino akcji w otoczce s-f, z niebanalnymi spostrzeżeniami. Moja ocena: 4-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz