Joss Whedon miał pecha do anulowanych seriali. Jak się szybko okazało, niektórych aktorów Firefly’a czekał podobny los i bez jego udziału, czego przykładem jest właśnie Drive z Nathanem Fillionem w roli głównej, zarżnięty przez Foxa w jeszcze bardziej spektakularny sposób.
Alex Tully jest architektem krajobrazu. W rocznicę ślubu odkrywa, że jego żona zaginęła, a zamiast prezentu rocznicowego w pudełku od niej tkwi nieznany mu telefon. Zaraz potem ktoś dzwoni do Alexa i przedstawia sytuację tak: ma wsiadać do swojego pickupa i jechać. Od tej pory jest uczestnikiem nielegalnego wyścigu przez Stany Zjednoczone. Jeśli chce jeszcze zobaczyć żonę, musi go wygrać. Inni kierowcy mają swoje powody: pieniądze, przygoda, zemsta lub chęć wkurzenia swojego rodzica.
Główne założenia oraz przeszłość Tully’ego to było to, co mnie przyciągnęło przed ekran. Z czasem poznajemy losy jeszcze jednej postaci oraz motywy, dla których zwerbowano dwie kolejne. Problem tej serii jest taki, że anulowano ją po chyba 4 odcinkach, a dwa pozostałe stacja Fox wrzuciła do internetu. W przeciwieństwie do takiego Firefly’a widzowie nie doczekali się żadnego komiksu, filmu, czy nawet prostego streszczenia reszty sezonu. A szkoda, bo o ile pierwsze trzy odcinki były jeszcze z rodzaju: „Nie jestem pewien, czy chcę to oglądać, są fajne momenty, ale czasami za łatwo odrywam się od seansu”, o tyle kolejne trzy potrafią wciągnąć na dobre i zostawić widza z urwaną historią.
Jako że serial jest o wyścigu, nie mogło zabraknąć tu zapierdzielania po amerykańskich drogach. Przy czym należy pamiętać, że uczestnicy nie są profesjonalnymi kierowcami, a poszczególne odcinki trasy należy przejechać w normalnym ruchu ulicznym, licząc się z tym, że można ściągnąć na siebie policję. Żeby było jeszcze ciekawiej, w niektórych sytuacjach ścigający otrzymują zadania pozwalające na odzyskanie miejsca lub jakiejś przewagi w wyścigu.
Nie starano się naśladować serii Szybcy i wściekli, ale tytuł nijak na tym nie traci. Sekwencje na drodze są dynamiczne i ciekawie zrealizowane. Jest to bodaj jedyna seria, w której zobaczycie tak płynne przejścia od wnętrza jednego pojazdu do drugiego bez jakiegokolwiek spadku tempa. Fakt – elementy CGI potrafią wywołać ironiczny uśmiech, bo odstają jakością, ale nie zgrzytają na tyle, żeby przestać oglądać.
Kolejnym podobieństwem do Firefly’a jest obsada. Co prawda tutaj dwóch aktorów znałem, ale całą resztę widziałem po raz pierwszy i wiele nazwisk zapadło mi w pamięć. Oprócz Nathana Filliona znałem już Dylana Bakera z roli Curtisa Connorsa w Spider-Manach Raimiego. Natomiast dzięki Drive poznałem Emmę Stone, Kristin Lehman (Motive, Altered Carbon), Taryn Manning (Orange is the New Black), Kevina Alejandro (True Blood, Arrow, Lucifer), JD Pardo (Mayans MC), Amy Acker (Person of Interest). Cała lista jest o wiele dłuższa i każdy z nich daje z siebie tyle, na ile ujawniona część fabuły pozwala.
Drive zapewnił mi trochę dobrej rozrywki, ale polecić mogę chyba tylko jako ciekawostkę. Historia nigdy nie zostanie dokończona, a to, co opowiedziano, nie gwarantuje, że każdemu się spodoba (zwłaszcza, że nawet tych kilka odcinków zawiera fochy postaci powodujące fabularne odskocznie od głównego wątku, które czasami chciałoby się pominąć). Jeśli odcinki 1-2 was zmęczyły, darujcie sobie resztę. Jeśli już jesteście w połowie, to ta druga jest lepsza. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz