niedziela, 10 marca 2019

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 4

Po strasznie męczącym sezonie trzecim czwórka stanowiła niemal nagrodę za cierpliwość.

Cały sezon da się podzielić na 3 wątki, z czego dwa zapoczątkowano już wcześniej. Rozpoczyna się całkiem nowym, w który wplątane jest największe, pozytywne zaskoczenie – Ghost Rider. Z początku wahałem się, czy nowy Jeździec – Robbie Reyes – sprosta moim oczekiwaniom, wszak z komiksów znałem tylko Johnny’ego Blaze’a oraz Danny’ego Ketcha. Jednak już po pierwszym odcinku nie miałem wątpliwości, chciałem więcej! Świetnie zbudowana otoczka wokół postaci i pewien powiew grozy, którego brakowało filmom z Nicolasem Cagem. A żeby było jeszcze lepiej, Robbie podczas opowiadania o pochodzeniu swoich mocy daje do zrozumienia, że w MCU jest przynajmniej jeszcze jeden GR. W tle tego wątku przewija się kolejny, który w zasadzie stanowił cliffhanger poprzedniego sezonu. Gdy motyw Ghost Ridera dobiega końca, wychodzi on na pierwszy plan, a jako uzupełnienie bierze Watch Dogs i polowania na Inhumans. W tym duecie lecą do samego końca.

W fabule uporządkowano tu wszystko to, czego nie cierpiałem poprzednio. Nie ma już skakania w tę i z powrotem, wałkując coś w kółko lub ledwie nadgryzając. Tutaj konsekwentnie poprowadzono opowieść, zakończono, co trzeba i pozostawiono z satysfakcją niezależnie od tego, na której warstwie skupia się widz. Wisienką na torcie jest tutaj dobrze rozegrany temat alternatywnej rzeczywistości, który stanowi integralną część opowieści, a nie zapchajdziurę wypełniającą liczbę zamówionych przez stację odcinków oraz Ghost Rider otwierający portal metodą znaną z Doctora Strange’a.

Gdybym miał polecić któryś sezon jako jedyny wart obejrzenia, bez gadania byłby to sezon 4, któremu nie potrzeba wymówek, jakie robiłem np. przy pierwszym. Moja ocena: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz