Wraz z zakończeniem piątego sezonu spodziewałem się końca serii. Niemniej jednak nie to jest największym problemem szóstego.
Już sam początek rozczarowuje. Piąty sezon wspominał o trwającej inwazji Thanosa. Szósty po pierwszej scenie przeskakuje o rok… w największe bagno po pstryknięciu, do którego postanawia nie odnieść się ani razu. Kolejną rzeczą, będącą chyba efektem zaprzestania planowania w obrębie całego uniwersum, jest poruszenie kwestii wymiarów równoległych. Coś, co w filmach miało pojawić się dopiero w Spider-Man: Far From Home.
No ok, ale jeśli pominiemy kulejącą integrację z MCU, czy S6 ma coś do zaoferowania? Moim zdaniem nie. Na dzień dobry ekipa jest rozbita, ale żaden z wątków nie angażuje. Ani kosmiczna wyprawa, ani alter-Coulson, ani nowe zagrożenie, które spina oba wątki. Na domiar złego tempo opowieści leży i kwiczy. Po bodajże 7 odcinkach ma się wrażenie, że ktoś za szybko zamknął wątek głównego antagonisty, a tu wątpliwa niespodzianka… wątek trwa i wlecze się do samego końca. Z kolei finał robi numer rodem z Piratów z Karaibów: Latający Holender musi mieć zawsze kapitana, a agenci muszą mieć zawsze Coulsona… Jedynym pozytywnym aspektem fabularnym są wspomnienia o czwartym sezonie, a konkretnie o wydarzeniach z Ghost Riderem.
Podsumowując, szósty sezon jest okropnie nudny. Oprócz nieprzemyślanej integracji z MCU na jego niekorzyść działa też to, że ogląda się go tuż przed albo, jak w moim przypadku, po Endgame. Gdy stawki są już znane, wiadomo dokąd zmierza ta największa, zwyczajnie nie chce się tracić czasu na coś, co szczyt świetności ma za sobą i z jakiegoś powodu nadal otrzyma kolejny sezon. Moja ocena: 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz