Na początek zaznaczam, iż tekst zawiera spoilery, począwszy od dużych punktów fabularnych, po smaczki i nawiązania.
Od pierwszej lub którejś tam zapowiedzi mówiono, iż The Flash będzie bazował na komiksie Flashpoint. Nie dość, że sam ten fakt rodził sporo problemów, to jeszcze rozwój DCEU dorzucił swoje trzy grosze. Komiksowy oryginał miał za zadanie zrestartować uniwersum i tak też zrobił. Natomiast film o tej tematyce próbowano przepchnąć w odpowiedniku pierwszej, góra drugiej fazy MCU, co było kompletnie bez sensu. Jednak coraz niższe wyniki finansowo-oglądalnościowe DCEU i zrzucanie Flasha w na tył kolejki sprawiło, iż perspektywa restartu nie była już odpychająca. Ba, wręcz zaczęto się jej domagać. Potem ujawniono, jak miałoby wyglądać DCEU po remoncie i jedyne, co cisnęło się na usta, to: A idźcie w cholerę. Nawet po roszadach w kierownictwie, skasowaniu potencjalnie nierentownych projektów, wytyczeniu nowego kursu i ogłoszeniu znaczącej roli Batmana w tym widowisku nie zdołano podnieść zainteresowania. Zresztą kto to widział, aby film tytułowego bohatera napędzała wyłącznie obecność innej postaci? Uwielbiam Gacka, ale idąc na film o Szkarłatnym Sprinterze oczekuję skupienia się na tym drugim. Tak, w komiksie i wersji animowanej też przewinął się Batman, ale nie poświęcano mu aż tyle uwagi.
No dobra, ostatecznie film trafił do kin, zaliczył wtopę finansową, pojawił się na streamingu i co dalej? Cóż, dalej WB ma przerąbane, bo The Flash niczego nie ratuje. Ciężko go nazwać adaptacją, bo w zasadzie poza założeniem, że Barry cofa się w czasie, by uratować matkę i tworzy nową linię czasu, którą musi cofnąć z pomocą Batmana, nic się nie zgadza. Po licznych rozczarowaniach, idiotyzmach i znoszeniu wciskania standardów odpowiadających „wrażliwości współczesnych widzów” do kina rozrywkowego czuję się załamany. The Flash jest filmem tak słabym, tak durnym, że brak słów. Ezra Miller w roli Allena był ok w małych dawkach w poprzednich odsłonach uniwersum. Tutaj nie dość, że gra pierwsze skrzypce, to jeszcze w dwóch wersjach (wreszcie może skorzystać ze swoich zaimków they/them) i każda jest irytująca. Postacie poboczne pokroju Patty Spivot zostały tak spłycone, że rzygać się chce na sam widok (nie wspominając o słuchaniu). Serialowa Patty była świetną postacią z naturalną chemią z Barrym, a przy tej tutaj to wręcz rola oscarowa. Podmianki typu: drugi atak Zoda zamiast rozróby między Atlantydą i Themyscirą, Kara zamiast Clarka średnio pasują i nic mnie nie obchodzą. Choć naprawdę widać, że filmowcy nie mają pojęcia o wadze obecności ostatniego syna Kryptonu. Tu nie chodziło o to, by powstrzymać inwazję kosmitów. Jego obecność inspirowała tak, że dwie mityczne nacje nie wzięły się za łby. Nawet sam Michael Shannon grający Zoda stwierdził, iż jego powrót jest zwyczajnie głupi. Zostaje jeszcze ponowny występ Michaela Keatona jako Batmana… Jego obecność i pełna sylwetka w scenach akcji tylko uświadamia, jak niesamowitą robotę zrobił Tim Burton w swoich filmach, by ukryć wzrost aktora i dać jakiekolwiek poczucie, że stanowi zagrożenie. Przy całej mojej sympatii do tego Batsa w tej odsłonie wypadł komicznie. Na otarcie łez pozostaje wszechobecny fanservice.
Ten ostatni tyczy się nie tylko Batmana. Finał to w zasadzie festiwal odniesień, czasami do bardzo niszowych aspektów. Np. powracający w cyfrowej postaci Christopher Reeve i Helen Slater (Superman i Supergirl) to raczej oczywisty motyw. Batman Adama Westa i czarnobiały Sups też niczym szokującym nie są, ale Superman w wykonaniu Nicholasa Cage’a może przyprawić o opad szczęki kogoś, kto nie siedzi w fandomie (tych siedzących w sumie też, choć z innego powodu). Lata temu, zanim nakręcono Superman Returns, rozważano film z Cagem jako Clarkiem. Przy poprawkach scenariusza pracował Kevin Smith, który potem opowiada na swoim nagraniu (An Evening with Kevin Smith), jakie tam cuda wianki miały miejsce. Np. Kent pozbawiony swoich mocy, walczący z wielkim pająkiem (który to pomysł ostatecznie trafił do filmu Wild Wild West z Willem Smithem) i kilka innych kwiatków. Ostatecznie projekt padł, nic nie nakręcono, a świat ruszył dalej. No i teraz ten jajcarski fragment z cyfrowym Cagem z długimi włosami i walczącym z pająkiem jako Superman to w zasadzie najlepszy fragment filmu.
No właśnie słowo klucz: cyfrowy. Odmłodzone lub wręcz ożywione wersje aktorów wyglądają bardzo nienaturalnie. Pozostałe efekty sprawiają wrażenie pożyczonych z Arrowverse, a i to przy dobrych wiatrach. Jedna z pierwszych scen z Barrym trafiającym do linii czasu jest tak paskudna, że kojarzyła się z Kosiarzem umysłów. Co prawda ten ostatni był za takie efekty chwalony, ale trzeba pamiętać, iż wypuszczono go w 1992.
Gdy seans dobiega końca i wydaje się, że już nic głupszego się nie stanie, a Barry dalej może szlajać się po barach z Aquamanem, okazuje się, że ta linia czasu nie została naprawiona tak, by ktoś tam kiedyś kontynuował Snyderverse. Nie, naprawa kończy się wymianą Afflecka na… George’a Clooneya… I to rzekomo ma być punkt wyjściowy dla nowego DC Universe…
Zabrakło występu gościnnego Granta Gustina (serialowego Flasha), choć Ezra był u niego na małym ekranie. Zabrakło Reverse Flasha, ale co się dziwić, skoro postać Allena nie dostała występu na tyle dużego, by wyrobić sobie chociaż jednego własnego łotra. Postacie są karykaturami nie tylko w stosunku do papierowego protoplasty, ale także innych swoich wersji (serialowych lub animowanych). Adaptacja Flashpointa wypadła jeszcze słabiej niż serialowa wersja (w związku z czym idzie łeb w łeb z nieudanymi adaptacjami The Dark Phoenix Saga z komiksów Marvela) i pozostawiła mnie z poczuciem, że w trykociarskim kinie nie mam już na co czekać. Jeśli chcecie zapoznać się z Flashpointem, polecam komiks lub wersję animowaną wydaną jako Justice League: The Flashpoint Paradox. Trwa ona połowę tego, co The Flash (2023) i jest pięć razy lepsza. Moja ocena: 1+ (plus za Cage’a).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz