czwartek, 1 lipca 2010

Alien Quadrilogy

Swego czasu dostępny był w sprzedaży zestaw zawierający wszystkie 4 części Obcego. Każda z płyt miała 2 wersje filmu: kinową i reżyserską/specjalną. Całkiem niedawno udało mi się nabyć w Empiku wszystkie filmy, z tymże sprzedawane osobno, bez płyt dodatkowych, za mniej więcej 30zł/szt. W niniejszym wpisie mam zamiar skupić się na wrażeniach z wersji reżyserskich/specjalnych.


Alien – Director’s Cut

Gdy po raz pierwszy oglądałem Obcego, a było to gdzieś w połowie lat ’90, miałem do dyspozycji tylko pożyczoną kopię na kasecie VHS. Obraz był niewyraźny, a dźwięk skopany do tego stopnia, że w zasadzie było słychać tylko lektora i część oryginalnych dialogów (no i wrzaski obcego). Zarówno mój ówczesny wiek (ok. 11 lat, jak mnie pamięć nie myli), jak i sama jakość nagrania, nie pozwoliły mi docenić filmu. Dopiero później, po obejrzeniu kopii z pełnym udźwiękowieniem, wciągnąłem się na dobre.

Wersję reżyserską miałem okazję zobaczyć w kinie i prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile różnic w stosunku do oryginału zawiera. Oryginalna wersja buduje klimat do praktycznie każdej sceny, tym samym wydłużając je wszystkie. Jeśli ogląda się tak paskudną kopię, jak ja na początku, to zrozumiałym jest, że film zwyczajnie się wlecze. Z pełnym udźwiękowieniem nie ma już takiego wrażenia, gdyż muzyka sprawia, że dreszcze chodzą po plecach, a widz boi się tego, co się stanie. W wersji reżyserskiej wiele z tego budowania klimatu w poszczególnych scenach zwyczajnie wycięto. Sam reżyser twierdzi, że chciał filmowi nadać dużo większą dynamikę poprzez usunięcie tych fragmentów. Czy się udało? Śmiem twierdzić, że tak. Faktycznie odczułem, że ogląda mi się Aliena dużo „szybciej”.

Poza tym, że tu i tam coś ucięto, Ridley Scott zdecydował się też na dodanie tego i owego. Mamy kilka dodatkowych dialogów oraz scen, z których najbardziej w pamięć zapadły mi: wiszący nad Brettem obcy, oraz Ripley, która w trakcie ucieczki trafia do czegoś, co wygląda na zaczątek gniazda potwora. Żeby było ciekawiej, wersja reżyserska (i tylko ona) przyczynia się do pewnej nieścisłości w Aliens, ale to wyjaśnię dalej.

Ciekawa jest wizja statków w tym filmie. W Star Treku były fantazyjne kształty, w Battlestar Galactica (akurat tu mam na myśli stare odsłony, ale sam design był podobny i w serialu z 2004) smukłe myśliwce, Star Wars miało coś pośredniego między dwoma wymienionymi tytułami, a Alien? Alien raczy nas wizją potężnego, niezgrabnego, topornie poruszającego się kloca, jakim jest Nostromo. Jego wahadłowce wcale nie są lepsze. O dziwo, pomimo modernizacji technologii w kolejnych częściach, udało się w statkach zachować coś z klimatu oryginału. Jak dla mnie – brawa za inwencję, bo to naprawdę jest coś innego.

Podsumowując, Alien jest filmem grozy na najwyższym poziomie. Warto zapoznać się z obydwoma wersjami, by mieć szczegółowy obraz całości. Pomimo upływu lat, Obcy straszy równie skutecznie, co kiedyś. Polecam.


Aliens – Special Edition

Obcy: Decydujące Starcie (ech, te polskie tłumaczenia...) jest filmem diametralnie różnym od swego poprzednika. Dzięki niemu też dowiedziałem się, że w ogóle istnieje takie zjawisko, jak wersja reżyserska.

James Cameron pokazał, że ma odwagę robić filmy po swojemu. Zamiast naśladować Scotta i jego horror, zrobił film akcji. Owszem, tu też można podskoczyć ze strachu, jednak straszenie nie jest już celem samym w sobie, jak to miało miejsce w pierwowzorze. Obcych jest dużo więcej, kule lecą we wszystkich kierunkach, żołnierze panikują, a królowa zalicza swój debiut.

Wspomniałem o tym, iż wersja reżyserska pierwszej części powoduje pewną nieścisłość. Alien ujrzał światło dzienne w 1979, Aliens opanowali świat w 1986, Alien DC został wypuszczony około 2003, w której to wersji Ripley widzi zalążek gniazda. Z kolei w obu wersjach Aliens, słyszy się dialog Gormana i Ripley w trakcie takiej scenki: żołnierze wchodzą do gniazda, jego ściany widać przez kamery. Gorman pyta, co to jest, a Ripley odpowiada, że nie wie. Gdyby brać pod uwagę oryginalnego Aliena, zgadza się, nie widziała czegoś takiego na oczy, jednak w wersji DC jest inaczej. Spoglądając na roczniki poszczególnych wydań, nic w tym dziwnego. Poza tym jest to drobiazg, nie wpływający na odbiór całości.

A jak się mają obie wersje Aliens względem siebie? Tutaj krótka piłka: liczy się tylko wersja specjalna/reżyserska. Wersja kinowa wygląda przy niej na wykastrowaną. Dodano jakieś 17-20 minut do oryginału. Mamy tu więcej z przeżyć Ripley po przebudzeniu, dodatkowe ujęcia na statku żołnierzy, fragment z życia kolonistów na krótko przed atakiem obcych, czy moje ulubione sceny z karabinami, w trakcie których dochodzi się do ciekawych wniosków.

Aliens to kawał porządnego kina akcji w otoczce s-f. Jest godnym następcą filmu Scotta, choć całkiem innym.


Alien 3 – Special Edition

Niech mnie szlag... Z tym filmem mam prawdziwą zagwozdkę. Przez naprawdę długi czas byłem święcie przekonany, że największe ilości materiału wycięto z filmów Aliens i Terminator 2, a ich wersje reżyserskie były najdłuższymi, jakie widziałem. Byłem w wielkim szoku, gdy się dowiedziałem, że z trzeciej części Obcego wycięto... jeszcze więcej. Około 30 minut! Fakt, że przy wersjach reżyserskich kolejnych części Władcy pierścieni nie robi to specjalnego wrażenia, ale w momencie wydania Alien Quadrilogy i dowiedzeniu się o zawartości poczułem się, jakby mi ktoś młotem kowalskim w łeb przyłożył.

Moje pierwsze podejście do Alien 3 nie było udane. Film sprawiał wrażenie zrobionego na odwal i w moim mniemaniu niespecjalnie mu wychodziło naśladowanie pierwszej części cyklu. Z czasem go jednak polubiłem i doceniłem za inwencję oraz próby kreowania własnego klimatu.

Właśnie, o ile w podstawowej wersji są to tylko próby, o tyle wersja reżyserska może poszczycić się klimatem pełną gębą. Już sam początek – uratowanie Ripley, a następnie śmierć woła w rzeźni, czy widoki robactwa na każdym możliwym kroku robią dużo większe wrażenie, niż oryginał. Dodatkowo możemy zobaczyć kilka nowych ujęć nieprzyjaznej planety, na której znajduje się kolonia karna. Poza zmianą nosiciela (wół zamiast psa) dorzucono do filmu całą masę dialogów, wątek z próbą złapania obcego (i dopiero potem po pewnych wydarzeniach z tym związanych następuje powrót do zabicia go w sposób znany z pierwowzoru) oraz tła dla poszczególnych osób. Nagle okazało się, że postać chorego umysłowo Golica ma dużo więcej sensu i rację bytu jako taką! Jedyną zmianą, której nie zrozumiem, jest usunięcie narodzin królowej. W kinowym Obcym 3, kiedy Ripley skacze w płomienie na końcu filmu, z jej piersi wyrywa się wreszcie królowa, po czym obie giną. W SE Ripley skacze, ale królowa wciąż pozostaje w jej wnętrzu. Szkoda, bo scena była niesamowicie efekciarska.

Gdybym miał wybierać, którą wersję obejrzeć, zdecydowałbym się na wersję reżyserską/specjalną. Jednak po jej seansie warto byłoby na szybkiego przejrzeć zmienione w stosunku do kinówki sceny, np. z niespokojnym psem na moment przed narodzinami obcego, czy właśnie narodziny królowej z końcówki. Co prawda uważam, że Alien 3 nawet jako SE jest odrobinę gorszy od poprzedników, to wciąż jest filmem dobrym i wartym uwagi.


Alien: Resurrection – Special Edition

Gdy ten film wchodził do kin w 1997, udało mi się z bratem pomylić seanse i wylądowaliśmy na Home Alone 3, zamiast Obcym, ale nadrobiliśmy to niedługo potem.

Do Aliena 3 przekonywałem się długo, więc siłą rzeczy obawiałem się, że z czwórką pójdzie mi jeszcze gorzej. O dziwo – nie. Obcy 4 spodobał mi się już po pierwszym podejściu. Sęk w tym, by na ten film odpowiednio się nastawić. Przede wszystkim nie ma on tak ciężkiego klimatu, jakim charakteryzowały się #1 i #3. Bliżej mu do #2. Różnica polega na tym, że do postaci z Aliens człowiek się przywiązywał, a gdy po pierwszej konfrontacji z obcymi połowa marines gryzła piach, nie krył zaskoczenia i zastanawiał się, co się do cholery stało. W Resurrection postacie są niezłe, ale ich wykańczanie jednej po drugim nie powoduje emocji. Ot, ma się wrażenie, że widzi się napis w scenariuszu: tu xxx ginie.

Cholernie podoba mi się to, co zrobiono z Ripley i obcymi. Nie powielano na siłę schematów. Ellen bardziej przypomina obserwatora całej akcji, niż uczestnika (w porównaniu do reszty załogi), a połączenie jej genów z genami potworów zaowocowało kawałem twardszej niż dotychczas baby. Sami obcy kombinują dużo więcej, niż w poprzednich odsłonach, królowa ewoluuje, powstaje nowy gatunek – krótko mówiąc, cały czas coś się dzieje.

Pewnym zaskoczeniem jest dla mnie osoba Jossa Wheadona w gronie twórców tej części. Nie będę wyrokował, czy to dobrze dla filmu, czy nie. Po prostu się zdziwiłem i tyle.

Reżyser w przedmowie twierdzi, iż wersja reżyserska filmu to ta, która trafiła do kin. Natomiast na DVD znajduje się wersja specjalna, przeznaczona tylko dla fanów. Podpisuję się pod tym twierdzeniem rękami i nogami. W poprzednich częściach zmiany wpływały na odbiór jako taki. Jeśli idzie o Alien: Resurrection, to której wersji się nie obejrzy, efekt będzie taki sam. Brak ciężkiego klimatu nie robi z niego gniotów pokroju AvP 1-2. Obcy 4 wciąż godnie reprezentuje serię i warto go zobaczyć.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Charlaine Harris – Klub martwych

Na początku wpisu chciałbym serdecznie podziękować wydawnictwu Mag. Gdy zacząłem czytać książkę, okazało się, że pewnych stron zwyczajnie brak (od 33 do 48). Wydawnictwo pospieszyło mi z pomocą i przysłało poprawny egzemplarz tak szybko, jak tylko mogli, dzięki czemu byłem w stanie ukończyć lekturę przed startem trzeciego sezonu True Blood. Tak więc raz jeszcze dziękuję za udzieloną pomoc.

Zmiany, które mają miejsce w serialu, idą już tak daleko, iż nie da się porównać obu wersji tak, jak to miało miejsce w dwóch poprzednich odsłonach. Owszem, można by napisać, co się bardziej podoba i w której wersji, ale jako że trzeci sezon dopiero się zaczął, ograniczę się do opisania wrażeń z samej książki.

Klub martwych, podobnie jak poprzednie książki Pani Harris, jest 1-2-dniowym czytadłem, lekkim, łatwym i przyjemnym. Historia zaczyna się w momencie, gdy Bill dostaje zadanie od królowej Luizjany. Zostawia Sookie swój komputer i wszystkie zapisane na nośnikach informacje. Nasza bohaterka nie ma chwili spokoju, gdyż zaraz po wyjeździe ukochanego ktoś próbuje ją porwać. Jeśli do tego wszystkiego dorzucicie Erica, Bubbę, kolejny wyjazd poza Bon Temps oraz całe stada nadnaturalnych istot, to możecie domyślić się, czego się spodziewać.

Problemy pojawiają się mniej więcej w 2/3 książki. Do tego punktu sukcesywnie budowane jest napięcie. Po kilku scenach następuje bardzo szybkie zakończenie głównego wątku. W tym momencie okazuje się, że zostało tak pi razy drzwi 50 stron, które trzeba czymś zapełnić. Autorka stara się ponownie wprowadzić ciąg dynamicznych wydarzeń, jednak te sprawiają wrażenie naciąganych. Przebrnąłem przez nie tak szybko, jak tylko się dało, byle zobaczyć, jak się całe zajście skończy. Niespecjalnie mnie to zakończenie przekonało. Sprawia ono wrażenie takiego serialowego cliffhangera, niż faktycznego zamknięcia rozdziału. Z jednej strony zachęca to do przeczytania kolejnej powieści (premiera 30 czerwca), z drugiej nie daje satysfakcji z ukończenia tej świeżo poznanej.

Gdybym miał oceniać książkę na podstawie 2/3 zawartości, powiedziałbym, że to najlepsza do tej pory książka w serii. Jednak pozostała 1/3 skutecznie zaniża jej wartość. Póki co najlepszym pozostanie u mnie drugi tom – U martwych w Dallas. Klub martwych umieszczę na razie na drugim miejscu, głównie przez wprowadzenie naprawdę dużej ilości informacji o nadnaturalach, które przykuły moją uwagę.

piątek, 11 czerwca 2010

Mirror’s Edge

Skakanie i elementy parkour są kolejnymi rzeczami, które lubię w grach. Jest to jeden z powodów, dla których wracam do trylogii Piasków czasu. No dobra, ale ile można przechodzić 3 gry? Trzeba od czasu do czasu sięgnąć po coś nowego. Assassin’s Creed okazał się zbyt łatwy (gra w zasadzie wszystko robi za gracza, wystarczy tylko nakierować postać), a Prince of Persia 2008 grał się sam (autentycznie takie było moje odczucie). Mirror’s Edge miał być nieco innym podejściem do tematu (perspektywa pierwszej osoby), a do tego naszym placem zabaw miało być ogromne miasto. Pierwsza myśl – miodzio! Szybko okazało się, że wstępne oceny nie były zbyt wysokie, więc postanowiłem przeczekać, aż ME wyjdzie w jakiejś reedycji (co było kwestią czasu). Ostatecznie pojawiła się w serii EA Classics. Mimo to wciąż nie byłem przekonany do jej zakupu. Dopiero krótka rozmowa z koleżanką ze studiów dała mi motywację (inna sprawa, że tytuł i tak odleżał swoje na półce, zanim się za niego wziąłem).

Na czas przygody wcielamy się w Faith - sprinterkę zajmującą się dostarczaniem wiadomości nieoficjalnymi kanałami. Dlaczego jest zapotrzebowanie na takie usługi? Rzeczywistość okazała się spełnieniem Roku 1984 Orwella. Wielki brat patrzy, władza trzyma wszystkich za pysk, ale jeśli jesteś grzecznym obywatelem, to nic Ci nie grozi. O dziwo, większość ludzi wybrała wygodne życie pod okiem wspomnianej władzy i ma gdzieś to, że jedynym prawem jakie ma, to trzymać dziób na kłódkę (bo tak jest wygodniej). No cóż, nie każdemu odpowiada taki stan rzeczy. Stąd też właśnie wzięła się idea kurierów/sprinterów – ludzi, którzy przekazują wiadomości/przesyłki poza zasięgiem wzroku władzy. W takim środowisku pomysłów na fabułę można wcisnąć naprawdę wiele. Szkoda, iż zdecydowano się na największy możliwy banał: siostra głównej bohaterki zostaje wrobiona w morderstwo i od nas zależy jej los. Może jeszcze byłbym w stanie wybaczyć takie posunięcie, gdyby podano to w jakiś zawikłany sposób czy coś. Niestety, ktoś chyba wyszedł z założenia, że skoro to nie jest przygódowka czy RPG, to nie ma sensu motać. Tym samym w momencie poznania wszystkich postaci bardzo łatwo jest przypisać im role (a opcji jest tak niewiele, że popełnienie błędu jest mało prawdopodobne).

Potencjał zmarnowano, ale pretekst do ganiania po dachach i nie tylko - jest. Gdyby oceniać tę produkcję wyłącznie na podstawie tego elementu, powinna dostać 4 lub 5 w skali szkolnej i to bez gadania. Assassin’s Creed zwyczajnie mnie rozleniwił. Tam niezależnie od tego, którędy się biegło, można było w zasadzie skakać w ciemno, bo albo postać się czegoś łapała, albo doskakiwała na odpowiednią powierzchnię i można lecieć dalej. Jakież było moje zdziwienie, gdy w ME skacząc przez dosyć sporą przestrzeń między budynkami, nie zahaczyłem o docelową krawędź nawet paznokciem, tylko zleciałem na pysk. Pierwszą myślą było: WTF? Okazało się, że zwyczajnie za wcześnie skoczyłem. W AC w zasadzie całe skakanie było marginesem błędu i jeśli nie skakaliśmy do wody, czy z naprawdę wysokiej wieży (bodajże ze 2 razy w całej grze), to nie było jak się zabić. ME jest pod tym względem bezlitosne, margines błędu minimalny, a my będziemy powtarzać sekwencje tak długo, aż przez nie przebrniemy. I wiecie co? Bardzo mi się to podobało! Jest jeszcze taki mały szczegół odnośnie pokonywania przeszkód. Ów szczegół zwie się Flow. Zasada jest prosta – im szybciej biegniesz, tym płynniej i sprawniej pokonujesz teren. Co prawda nie sprzyja to rozglądaniu się i planowaniu, ale bardzo podkręca tempo akcji. Poza tym nie jesteśmy zostawieni sami sobie – najważniejsze obiekty, których możemy użyć, by dotrzeć do celu, są zaznaczone na czerwono. Samo oznaczenie pojawia się na tyle wcześnie, byśmy zdążyli podjąć decyzję (a czy doskoczymy, to już osobna historia).

Wizualnie Mirror’s Edge jest bardzo przyjemny dla oka. Czytałem, że nie wszystkim ludziom odpowiada miasto złożone z bieli, czerwieni, błękitu i zieleni, ale moim zdaniem takie proste kolory i ostre kształty doskonale kreują klimat miasta utopijnego, w którym tylko na wierzchu wszystko wygląda dobrze. Obserwowanie akcji z perspektywy pierwszej osoby również ma swój urok i wyróżnia się spośród gier wydanych ostatnimi czasy.

Dźwiękowo jest w porządku, aczkolwiek bez rewelacji. Fajnie się słucha muzyki z gry, dźwięki pasują do otoczenia i byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie polscy aktorzy. Nie wiem, jak wygląda sprawa z oryginalną ścieżką dialogową, ale polskie głosy są zwyczajnie sztuczne, rzadko kiedy zgrane i potrafią irytować. Można byłoby zaserwować wersję kinową, ale jak zwykle wydawca wie lepiej.

Przyznam się, że musiałem nieco ochłonąć po przejściu tej gry, w przeciwnym razie zacząłbym opis wrażeń od bluzgów. O ile część akrobatyczna gry jest rewelacyjna, o tyle walki są zwyczajnie do dupy. Niby stosują się do podobnych zasad, co bieganie (im sprawniej zadajesz ciosy/kontrujesz, tym szybciej przeciwnika położysz, a rozbrajasz go w momencie, gdy broń świeci się na czerwono), ale jeśli dostaniesz po głowie, to jest gorzej. Zrozumiałbym, gdyby Faith tylko zwolniła ruchy, ale bardzo często bywało tak, że w ogóle przestawała reagować na naciskane klawisze! Nie mam pojęcia, czy to urok wersji PCtowej, czy generalnie walka wygląda tak sztywno, niezależnie od platformy. Jedno jest pewne – na sam koniec dostajemy kilku nieco cwańszych przeciwników do pobicia i niestety więcej czasu zajęła mi walka ze sterowaniem niż z adwersarzami. Kolejnym zabiegiem, który powodował u mnie frustrację, jest ‘przyklejanie’ się do przeciwnika. Jest taka sytuacja: biegniemy w kierunku policjanta, wykonujemy wyskok i kopiemy w powietrzu. Gościu zatacza się do tyłu, ale jeszcze nie pada. Powinno nam to dać wystarczająco dużo czasu na ominięcie go, gdyby nie to, że w momencie zadania ciosu Faith przestaje poruszać się swobodnie, a zaczyna biegać dookoła kopniętego! W walce z kilkoma dobrze wyszkolonymi pacjentami potrafi to napsuć krwi, uśmiercić naszą sprinterkę i kazać powtarzać scenkę. Innym babolem, który mnie drażnił, jest niemożliwość alt+tabowania gry bez jej zawieszenia. Może to wina mojego kompa, a może jednak optymalizacji, nie wiem. Wiem, że było i że mnie wkurzało.

Większość gry bardzo mi się podobała. Niestety jest to tytuł na tyle specyficzny, że nie każdemu podejdzie (nawet jeśli jest miłośnikiem serii PoP). Bieganie/skakanie – plus, grafika – plus, muzyka/dźwięki – plus, fabuła – minus, sterowanie w walkach – minus. Głosy aktorów (mimo iż są kiepskie) pominę, bo nie wpłynęły na ogólną opinię o grze. Całość: szkolna 3. Kto wie, może sequel będzie lepszy.