sobota, 18 lipca 2015

Ant-Man

Jeżeli jesteście w stanie zaakceptować ideę kosmicznych łowców nagród, z których jeden to gadający szop, a drugi to łażące drzewo, którego zasób słów ogranicza się do trzech (i tylko w konkretnej kolejności), to jesteście bardziej gotowi na Ant-Mana, niż przypuszczacie.

Nie będę zdradzał szczegółów fabuły, ale powiem tyle, że to zaskakujące, jak przyziemny ma wydźwięk opowieść o kolesiu ganiającym w kostiumie, w którym może się zmniejszyć i rozkazywać mrówkom. Niektóre jej elementy będą się wam kojarzyły z pierwszym Iron Manem. I słusznie, bo faktycznie odnosi się wrażenie, że gdyby do niego dorzucić mentora dla Starka, wyszedłby Ant-Man. Zasadniczą różnicą jest to, że w Iron Manie położono nacisk na rozwój jednej postaci. Natomiast tutaj tych postaci jest więcej, zaś rozwojowi podlegają ich relacje. Ciekawostką jest to, że oprócz trzeciego aktu, ten film nie przypomina poprzednich typowo bohaterskich widowisk. Kolejnym aspektem wpływającym na świeżość odbioru jest skala wydarzeń. Zamiast przebijać Age of Ultron, Marvel niejako wrócił do korzeni. W pewnym sensie jest to także mniej męczące.

Zanim przejdę do realizacji, wspomnę o jeszcze jednym drobiazgu. Przez długi czas byłem przekonany, że Mrówek rozpocznie trzecią fazę kinowego uniwersum. Nic z tych rzeczy, to zamknięcie drugiej (wcześniej wydawało mi się, iż taką rolę pełnił Age of Ultron). Podczas seansu pada kilka mniejszych odniesień do Avengers 2, więc jeśli ktoś chciałby mieć pełny obraz wydarzeń, dobrze byłoby obejrzeć przynajmniej ten film przed Ant-Manem.

Aktorsko jest całkiem fajnie, a Douglas zwyczajnie wymiata. Problemy zaczynają się przy Stollu, który próbuje, jak może, żeby coś wycisnąć z antagonisty, ale znowu jest to postać tymczasowa i do odstrzału, więc nie licząc może ze 3 momentów, nie robi specjalnego wrażenia. Część wizualną zrealizowano z taką pomysłowością, że wręcz oczekuje się każdej kolejnej sceny z pytaniem, czym jeszcze zaskoczą nas twórcy. Cholera, nawet 3D potrafiło zgrabnie podkreślić wydarzenia na ekranie. Dla scen w środku i po napisach (zwłaszcza dla niej) warto zostać w kinie.

Skoro już zacząłem narzekać, pociągnę ten wątek. Nie do końca podoba mi się ekspozycja, która wyglądała, jak sklecona na szybko z kilku scenek, byle mieć wstęp za sobą i przejść do głównego dania. Następnie otrzymujemy klimat konkretnego gatunku opowieści, który jest kompletnie zniweczony przez trzeci akt. Z jednej strony – szkoda wspomnianego klimatu, bo gdyby dokończono film w tym tonie, to byłoby wywrócenie kinowej konwencji o superbohaterach do góry nogami. Z drugiej strony – nie mielibyśmy efekciarskiego i pomysłowo zrealizowanego pojedynku i zalążka idei u jednej postaci.

Podsumowując, Ant-Man to nie do końca typowe kino superbohaterskie, lekkie i przyjemne w odbiorze, udowadniające, że da się coś jeszcze w tej materii zrobić. Nie żałuję ani minuty spędzonej przed ekranem i pewnie jeszcze będę do filmu wracał. Moja ocena: 4+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz