Zacznę od tego, że nie znoszę Carol Danvers jako Captain Marvel w komiksach. Odkąd miałem wątpliwą przyjemność poznać ją w komiksowym Civil War II, mam ją za strasznego buca (pomijając już fakt, że pierwszy Civil War sam w sobie był do bani, drugiemu dzięki Carol udało się podbić stawkę). Celowo napisałem: jako Captain Marvel, gdyż wcześniej znałem ją jako Ms. Marvel i… była wtedy diametralnie inną postacią. Sympatyczną, silną i po wielu przejściach. Po „awansowaniu” na Kapitan, wydaje się całkowicie zapominać o swoim bagażu doświadczeń, a jej całokształt działań sprowadza się do: Jestem najsilniejsza i co mi zrobisz? Niczego więcej. Tak więc wiadomość o filmie poświęconym takiej „bohaterce” nie napawała mnie optymizmem. Oczekiwania umniejszały kolejne zwiastuny. A jaki jest efekt końcowy? Niemal podręcznikowo… przeciętny… Praktycznie na każdy dobry lub niezły aspekt trafia się jeden spaskudzony.
Główna bohaterka. Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że… tę wersję Carol da się lubić. Nie jest tak nadętą purchawą, jak pierwowzór. Ogromna część jej postawy wynika z sytuacji i tła. I nie jest to tak wbijane łopatą do głowy widza, jak to prezentują zwiastuny. Pani Larson też robi, co może z odgrywaniem postaci, ale moim zdaniem to słaby materiał jej napisano. Tu dochodzimy do części, którą zepsuto. Filmowa Danvers nie posiada żadnej charyzmy. Niby w filmie pokazano, co ona potrafi, ale żadna ze scen nie ma takiego impetu, jak ta ze Stevem Rogersem w Avengers, gdy policjant pyta, dlaczego w ogóle ma go słuchać. Po seansie CM nie wyobrażam sobie, by taka postać miała dowodzić Avengers i stanowić twarz MCU przez kolejne 7, czy ile tam zakontraktowano filmów.
Kolejną rzeczą jest nierówno rozpisana przeszłość Kapitan. Część ludzka jest w porządku – dziewczyna chciała udowodnić, że może robić to, co faceci i dopięła swego, została profesjonalnym pilotem. Problem zaczyna się od zdobycia mocy. To, że jest to przypadek, to norma. To samo trafiło się Hulkowi oraz Spider-Manowi. Tylko panowie musieli uczyć się z tych mocy korzystać i jeszcze godzić je ze swoim życiem codziennym. Ba, Bruce Banner próbował się ich pozbyć. Natomiast Danvers jest tak potężna, że Kree muszą ją uczyć ograniczeń. Nie ma żadnego treningu, konfliktu, rozwoju. A gdy Carol dochodzi do wniosku, że może by tak przestać słuchać kosmitów, nagle zaczyna latać, bo… bo tak! Tym samym opowieść traci wszelkie napięcie.
No właśnie, opowieść… Nie jest jakoś wyszukana czy oryginalna. Jest to banał równy tym z Thora, czy Doctora Strange’a. Tylko że Thor miał dynamiczne i świetne otwarcie, a Doctor Strange takie efekty specjalne, że szczęka opada. Captain Marvel nie ma nic porównywalnego. No chyba tylko to, że podobnie jak Thor dostała film, który na szybko ma ją zaprezentować przed kolejną częścią Avengers, bez których ona sama jest w zasadzie zbędna.
Dalej można narzekać, że zmieniono wiele elementów względem komiksów. Np. fakt, że pierwszą Kapitan była Monica Rambeau, że Skrullowie to jednak bardziej bezwzględne typy (tym samym wątek inwazji zminimalizowano jeszcze bardziej niż filmowe Civil War w zestawieniu z komiksowym odpowiednikiem), a to są rzeczy które kojarzę jako osoba nie mająca pojęcia o reszcie mitologii związanej z CM.
Następny aspekt to integracja z MCU, której również nie dopilnowano. Ktoś chciał dorzucić Danvers tak szybko, że nie odrobił pracy domowej. Dlaczego The Protector Initiative zostaje zmieniony na The Avenger Initiative pod wpływem Carol „Avenger” (jej lotniczy pseudonim) Danvers, skoro to Captain America ma w tytule: The First Avenger? Dlaczego podczas finałowego ataku nie zareagowały żadne siły zbrojne? W pierwszym Iron Manie wystarczyło, że Tony przeleciał nad jedną strefą, by 5 minut później mieć 2 myśliwce za sobą. Dlaczego tutaj Fury swobodnie używa skrótu S.H.I.E.L.D., podczas gdy Coulson w Iron Manie wspomina, iż wciąż pracują nad nim? Co, tylko trollował Pepper? Dlaczego wojsko posiada Tesseract? Howard Stark oddał go ot tak? Dlaczego w późniejszych filmach mówi się, że Thor jest pierwszym „kosmitą”, którego napotkano (tu jednak trzeba przyznać, że podobną wtopę zrobiono w serialu Agents of S.H.I.E.L.D., w którym agencja dysponuje zwłokami kosmity zdobytymi po drugiej wojnie światowej)? Fury zatuszował całą nawalankę Kree ze Skrullami niczym Michael Bay pierwsze Transformery? Do tego dochodzą rozjeżdżające się ramy czasowe (zjawisko coraz częstsze od dodania Homecoming do MCU). Agent Fury traci oko w 1995, ale na zdjęciu w Winter Soldier ma oboje oczu podczas zaprzysiężenia na dyrektora agencji. Według jego opowieści Howard Stark był dobry sojusznikiem… tylko jak mógł nim być dla zwykłego agenta? Howard zginął w 1991, a w 1995 Fury był wspomnianym agentem, który szkolił zielonego wtedy Coulsona. Mógłbym tak długo wymieniać. Na deser zostaje idiotyczny sposób utraty oka, który rzucano jako dowcip w komentarzach pod zwiastunami filmu, a który okazał się prawdą… Jak bardzo idiotyczny? Tego samego kalibru, co nadanie nazwiska Hanowi w filmie Solo.
Ponarzekałem sobie, ale sumarycznie nie jest to najgorsza produkcja z tego uniwersum. To niechlubne wyróżnienie wciąż należy do Inhumans. Dla osób, które w ogóle nie zwracają uwagi na szczegóły wymienione wyżej, będzie to po prostu średni i nie do końca przemyślany akcyjniak (bo nawet pozostawiony sam sobie ma swoje licznie nielogiczności) posypany nostalgią za latami ’90. Humor jest charakterystyczny dla MCU. Muzykę nieźle zróżnicowano. W kosmosie są to utwory elektroniczne, kojarzące się trochę z serią Mass Effect, a na Ziemi przygrywają piosenki tamtej dekady. Efekty specjalne dają radę, ale chyba tylko odmłodzenie Fury’ego zapada w pamięć. Jeśli chcesz koniecznie zobaczyć wszystko z MCU, jednorazowy seans Captain Marvel nie jest złym pomysłem. Jeśli jednak ma to być coś w stylu: miejmy to już za sobą – lepiej sobie odpuścić, bo będzie to wymagało sporo wyrozumiałości. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz