“W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy oraz starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie Zachodnich Krain, ale tyranowi udało się zbiec; śmierć dosięgła go z ręki gwardzisty. Niestety, obalony władca pozostawił potomstwo, równie nieobliczalne jak on sam... Opuszczony tron objął Robert – najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron.”
Trochę mi zajęło rozprawienie się z pierwszą częścią cyklu Pieśni lodu i ognia, ale było warto. Jak wiele osób, do przeczytania tej książki zachęcił mnie widowiskowo zrealizowany serial (choć o jej istnieniu wiedziałem już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem o grze planszowej). Na chwilę obecną nie ma chyba ludzi, którzy nie kojarzą, o czym jest ta opowieść. A jeśli jeszcze są tacy i do tego nie wystarcza im cytat z okładki zamieszczony na początku wpisu, to w wielkim skrócie chodzi o rozgrywki polityczne, intrygi i wojny w świecie low fantasy (ta odmiana, gdzie jest stosunkowo mało fantasy, a więcej klimatów rodem ze średniowiecza). Mamy więc ciekawie zawiązaną akcję, złożone postacie oraz taką ilość wątków, że na nudę nie ma co narzekać, ale... Gra o tron to opasłe tomiszcze, a ilość zakończonych wątków jest... znikoma. Jasne – dzisiaj, gdy wiadomo, że to cały cykl, a nie jedna książka, można liczyć na pociągnięcie i zamknięcie wszystkiego w kolejnych częściach (choć z tego, co mówią znajomi i rodzina będący po lekturze poszczególnych tomów, niespecjalnie to idzie, a nowych informacji wciąż przybywa). Jeśli jednak czytać Grę o tron jako pojedynczą książkę, to akcji brak wyraźnej konkluzji. Mimo to polecam lekturę tak miłośnikom fantasy, jak i ludziom unikającym tego gatunku, gdyż pierwsza część Pieśni lodu i ognia to zwyczajnie bardzo dobra książka. Moja ocena 5-.
Skoro mam za sobą literacki oryginał, mogę wreszcie ocenić poziom adaptacji serialu. Zgodnie z mechanizmami rządzącymi adaptacjami, trochę pominięto, drugie tyle dodano, ale najważniejsze wydarzenia są. Najbardziej zauważalną różnicą jest wiek postaci – wszystkim dodano po kilka lat. Poza tym niektóre wypowiedzi przypisano innym osobom (a szkoda, bo np. Jon Snow mówiący o nazwie miecza, który otrzymał od dowódcy Straży, zyskiwał w oczach owego dowódcy – w serialu te słowa wypowiada właśnie Mormont). Przy okazji opisu wrażeń z serialu wspomniałem o przegadanych scenach – paradoksalnie, te przegadane, to właśnie dodatki, których w książce nie ma (ot, choćby rozmowa Renly’ego z Lorasem jest nudna jak cholera i służy chyba tylko pokazaniu ich związku). Z kolei pominięte rzeczy... cóż, nie zawsze czuje się ich brak, ale np. wątek Allisera ciągle dopieprzającego Jonowi jest po wycięciu kilku scen cokolwiek dziurawy. Zapewne dobór aktorów do niektórych ról jest dyskusyjny, ale mnie się podobał, a ich gra jest świetna. Moja ocena adaptacji: 4.
Choć wszystkich książek Gry o Tron nie przeczytałem, to kiedyś miałem styczność i teraz pewnie sobie odświeżę, w końcu wakacje, więcej czasu (teoretycznie).
OdpowiedzUsuńCo do adaptacji serialowej, z tego co napisałeś, wynika, że to jedna z lepszych adaptacji w ostatniej dekadzie. Nie mówiąc już o tym, czy serial sam w sobie (pomijając niektóre sceny) jest genialny... no, może za dużo powiedziane, ale jednak - dobry.
PS
OdpowiedzUsuńDodaj proszę możliwość komentowania po wpisaniu Url i nicka :>