niedziela, 30 grudnia 2018

Aquaman

Aquaman nie ma najlepszej reputacji. Przeważnie jest kojarzony z wersją pokroju tej z Super Friends, niż twardziela choćby z animowanej Justice League lub niektórych komiksów. Filmowa Justice League zrobiła krok w dobrym kierunku, ale ciągłe dowcipkowanie o gadaniu z rybami niespecjalnie pomogło. Zresztą dla przeciętnego pożeracza popkultury sytuacja ma się tak samo z Ant-Manem – jak można poważnie traktować gościa, który się zmniejsza i gada z mrówkami? A tu niespodzianka – można.

Arthur Curry jest dzieckiem królowej Atlantydy i latarnika. Karą za tę sytuację było skazanie matki na śmierć. Arthur obwinia siebie i czuje niechęć do podwodnego królestwa. Jednak gdy jego przyrodni brat grozi atakiem na świat ludzi, Curry postanawia zająć należne mu miejsce (przynajmniej tymczasowo), by powstrzymać inwazję.

Nie będę ukrywał, Aquaman bardzo mi się podobał. Bawiłem się tak rewelacyjnie, że głowa mała. Nie wiem, czy niezobowiązujący i lżejszy (w porównaniu do pozostałych filmów z DCEU) ton był w 100% zamierzony dla samego efektu, czy może dlatego że: Uniwersum nam się sypie, walić to, robimy film po swojemu. Nieistotne. Istotne jest, że otrzymaliśmy widowisko czysto rozrywkowe, nie podszyte mesjanizmem, nie będące mroczne na siłę i nie ładujące się w jakiś istotny okres historyczny, by pouczać i moralizować (nawet wątek o zatruwaniu środowiska potraktowano względnie subtelnie). Nie mówię, że takie filmy są złe, tylko nie każdemu wychodzą i nie wszystkim się podobają.

Co dokładnie sprawiło, że bawiłem się tak dobrze? Dosłownie wszystko. Dobór i starania aktorów (były tam ze dwa nazwiska, których się nie spodziewałem, przez co miło się zdziwiłem) – bez zarzutu. Fabuła, która z jednej strony jest prosta, a z drugiej wrzuca na ekran wiele rozpoznawalnych gatunków. Jest trochę przygody rodem z Indiany Jonesa, nieco intrygi dworskiej, niemała scena batalistyczna z udziałem kaiju wyjętego żywcem z Pacific Rim, a wszystko okraszone solidną porcją mordobicia i niewyszukanym, ale też nienachalnym humorem. Krótką mówiąc, dostaliśmy kwintesencję kiczu dopracowaną w najmniejszych szczegółach. Efekty specjalne robią wrażenie, a skala i projekty podwodnych stworzeń, walk, miasta i ruin przyprawiają o opad szczęki. Nawet na seansie 2D obraz wyglądał oszałamiająco.

Taka różnorodność może doprowadzić do tego, że niektóre sekwencje w filmie mogą być niewyraźne. I tu kolejna niespodzianka – wyszło znakomicie. Niezależnie od tego, czy mamy bitwę w otwartej przestrzeni, naparzankę w składzie win, zbliżenie na zabawny szczegół (książka Lovecrafta w jednej z pierwszych scen), czy ucieczkę w mroku przed potworami inspirowanymi tymi z Zewu Cthulhu (rewelacyjna scena przywodząca na myśl nastrój z Pitch Black), wszystko jest przejrzyste, wyraźne i angażuje widza w akcję.

Muzyce również nie mogę się nadziwić. Atlantydzie i jej mieszkańcom towarzyszy oprawa elektroniczna, przywodząca na myśl ścieżkę z pierwszego Blade Runnera, może trochę Tron: Legacy. Nawet cover utworu Africa zespołu Toto zagrany w ten sposób zrobił na mnie wrażenie dobrze dobranego. W pozostałych przypadkach autorzy serwują nam utwory symfoniczne, przeplatane z różnymi kawałkami mającymi oddać klimat danego miejsca lub nastroju. Inaczej brzmi tło, gdy Arthur poznaje swoje podwodne dziedzictwo, a inaczej, gdy Mera jest oczarowana kolorami świata na powierzchni.

Gdybym miał się czegoś czepić (i podkreślam słowo czepić, jest to naprawdę tak mała rzecz, że nie zasługuje nawet na minus w ocenie), byłaby to chronologia wydarzeń. Zamiast pokazać wszystko po kolei, wydarzenia skaczą sobie od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem. Jeśli brzmi to znajomo, to macie rację. To powtórka z Batman Begins i Man of Steel. Nie mam pretensji o sam zabieg, zwłaszcza że tu jest znośny, ale nie chciałbym też, żeby twórcy filmów na podstawie komiksów DC non-stop korzystali z niego tylko dlatego, że w Batmanie wyszło (dla porównania przy Man of Steel było więcej narzekań na ten patent).

Aquaman to czysta, lekka i niezobowiązująca rozrywka. Kino superbohaterskie, które pozwala oderwać się od rzeczywistości i po prostu bawić się, czego raz na jakiś czas każdemu trzeba. Pozostaje mi tylko czekać, aż film trafi na płyty, by dorzucić go do mojej kolekcji. Moja ocena: 5.

P.S. Znajomość poprzednich produkcji z DCEU nie jest wymagana do cieszenia się seansem. W trakcie oglądania pada dosłownie jedno zdanie, które umieszcza film w chronologii, ale nie ma ono wpływu na jego odbiór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz