Niniejszy wpis nie będzie pierwszym wrażeniem z lektury. Wiedźmina czytam chyba po raz czwarty i zamierzam zestawić swoje odczucia z tymi, jakie miałem podczas pierwszego podejścia.
Gdy kończyłem szkołę podstawową, moja ówczesna polonistka, która była rewelacyjnym przykładem tego, że z uczniami dało się zrobić więcej niż zawartość programu nauczania, nakierowała mnie na kilka książek, co do których zakładała, że mogą mi się spodobać. Część z nich łyknąłem od razu, bo np. do Stephena Kinga nie trzeba było mnie namawiać, tylko wskazywać konkretne tytuły. W zbiorze polecanych lektur była twórczość pana Andrzeja. Niestety, na tamtym etapie jakoś nie nastawiałem się przychylnie do polskiej fantastyki. Raz że poprzednia nauczycielka naszego języka skutecznie mnie do tego zniechęciła, a dwa, że nie wyobrażałem sobie czegoś polskiego, co mogłoby wciągnąć mnie równie mocno, jak znany mi już Władca pierścieni oraz początki Świata Dysku. Po przejściu przez sito egzaminów wstępnych do szkoły średniej stwierdziłem, że może by jednak spróbować tego Sapkowskiego. To się, cholera, zdziwiłem…
Ostatnie życzenie to 6 opowiadań i 7 spajających je przerywników. Gdy czytałem je po raz pierwszy, byłem oczarowany tym, że można mieszać elfy i czarodziejów z otoczką, która wydawała się tak swojska, czy to przez wzgląd na język i zwykłe bluzgi, pewne zachowania, czy stwory, które do tamtej pory kojarzyły mi się wyłącznie z polskim folklorem. Do tego głównym bohaterem nie był żaden spadkobierca królewskiego rodu, żaden szlachetny rycerz, ani nawet pierdołowaty mag. Był nim wiedźmin – facet, z którym los obchodził się naprawdę paskudnie niemal na każdym kroku, podczas gdy on sam chciał po prostu przeżyć. Czarodzieje nie ratowali świata niczym Gandalf i spółka, tylko byli jego szarą eminencją i realizowali własne cele (co stawiało ich bliżej Bene Gesserit z Diuny). Natomiast szlachta niewiele różniła się od tej z Pieśni lodu i ognia oraz serii Franka Herberta, więc tutaj zero zaskoczenia.
Każde opowiadanie przedstawia fragment świata wiedźmina, wspomina o jego historii, a jednocześnie racjonuje to na tyle rozsądnie, że nie trzeba przekopywać się przez kilka stron opisu przyrody, by dojść do momentu, w którym Geralt tylko wyjrzał zza węgła. Do tego dochodziły dynamicznie napisane sceny akcji, przez co całość czytało się błyskawicznie.
Po latach każde sięgnięcie po Ostatnie życzenie to dla mnie trochę jak powrót w rodzinne okolice. Wiem, co mnie czeka, ale i tak z chęcią zabieram się za lekturę. Dialogi nadal mnie bawią, atmosfera opowiadań ciągle sprawia, że chętnie rozegrałbym jakąś klimaciarską sesję RPG, tylko brak już efektu wow (spowodowany pochłonięciem dużej ilości słabszej i lepszej literatury oraz ogromu popkulturowej papki). Szkoda też, iż żaden z seriali (zarówno polski, jak i Netflixa) nie sprostał zadaniu i nie przedstawił wiedźmińskiego świata nawet w połowie tak zachęcająco, jak to zrobił autor pierwowzoru. Z drugiej strony dzięki ich brakom dużo chętniej wracam do czytania. Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to żaden Obywatel Kane polskiej fantastyki, że wielu osobom nie podobają się opisy walk lub że można by długo wymieniać drobiazgi, które zgrzytają temu, czy tamtemu. Ba, nawet jeśli znalazłbym elementy identyczne z tymi z wydanego wiele lat później Sezonu burz, tu mnie nie denerwują. Moja ocena będąca w dużej mierze wynikiem sentymentu: 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz