„Miecze wiedźmina. Miecz pierwszy jest stalowy. Stal syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie. Miecz drugi, podobnej długości i wagi, srebrny. Na jelcu i całej klindze znaki runiczne i glify. Cena wywoławcza tysiąc koron za komplet.”
Akcja nowej powieści o wiedźminie Geralcie ma miejsce między jednym związkiem z Yennefer, a kolejnym (wg chronologii na Wikipedii: po Ostatnim życzeniu, a przed Kwestią ceny). Po kilku pozytywnych opiniach zasłyszanych bezpośrednio po premierze książki miałem nadzieję, że uda mi się przyjemnie spędzić czas w podróży do Krakowa (która z Suwałk trwa przeważnie 9-10 godzin, w zależności od połączeń). Niestety z każdą przeczytaną stroną rosła we mnie niechęć.
Pierwsze, co mnie zaczęło zniechęcać, to pomysły na główne wątki. Wydawały się bez polotu, czasami połączone na siłę, a miejscami zwyczajnie wtórne. Drugą rzeczą były postacie, przy których cały czas towarzyszyło wrażenie, że są uboższymi wersjami już istniejących bohaterów. Irytowała mnie naiwność Geralta, który na tym etapie oryginalnych opowiadań nie zachowywał się w ten sposób (no chyba, że ja coś źle pamiętam). Tutaj daje się podejść jak dziecko jednemu z adwersarzy, po czym następuje scena, która mnie załamała. Scena rodem z przerysowanych filmów szpiegowskich, gdzie jeden z głównych złych zamiast dorżnąć bohatera (albo przynajmniej próbować), trzyma go przy życiu (podtruwając go, lub czekając na coś tykającego w tle) i wyjaśnia mu wszystkie swoje plany. W Sezonie burz taka scena ma miejsce nawet nie pod koniec książki, tylko mniej więcej w połowie… Trzecią rzeczą działającą mi na nerwy była swoista wyliczanka. W pewnych momentach tej książki nie czytało się jak powieści, tylko jak listę zakupów: opis syfu dla samego syfu – jest; wiedźmin zabija potwora – jest; wiedźmin daje się zrobić na szaro przy zapłacie – jest; wiedźmin idzie z XXX do łóżka – jest; jeszcze kilka podrozdziałów o baraszkującym wiedźminie – jest; itd. Czwarty przytyk – język. Pan Sapkowski ma zwyczaj pisania wtrąceń w innych językach. W zasadzie dopóki były to wtrącenia pisane w całości w danym języku (tzn. w oryginalnej dla tego języka pisowni), nie miałem nic przeciwko – nawet jeśli któregoś nie rozumiałem (bo np. francuskiego nigdy się nie uczyłem). Ale to, co ma miejsce w nowej powieści powoduje, że nóż otwiera mi się w kieszeni. Zastosowane spolszczenia angielskich słów są tego samego kalibru, co polskie tłumaczenie tytułu: Resident Evil – Retrybucja. Tak więc mamy w dialogach: apprehendujesz, zinwentowali, estymować itp. Nie mówię, że wszystkie są niepoprawne, po prostu ich nie znoszę, a w tej książce jak na złość miałem ich od cholery i jeszcze trochę.
Mógłbym poprzyczepiać się jeszcze paru pierdół, ale jaki to sens. Po tym tekście i tak widać, że Sezon burz nie przypadł mi do gustu. Moja ocena: 2-, zawyżona nieco przez sentyment do poprzednich literackich odsłon Wiedźmina oraz świadomość, że mogło być gorzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz