Rozumiem zamysł ponownej adaptacji, bo sporo takowych nakręcono i czasami kolejne wypadały lepiej. Najlepszymi przykładami niech będą Dracula i Frankenstein. Problemem w przypadku utworów Kinga jest to, iż rzadko kiedy (jeśli w ogóle) nowe wersje są lepsze od poprzednich. Nie inaczej jest z Pet Sematary.
Smętarz opowiada o losach rodziny Creedów, która przeprowadza się w okolice miasteczka Ludlow. Najważniejszą informacją na samym początku jest to, iż ich dom stoi bezpośrednio przy niebezpiecznej drodze, którą dzień w dzień zapierdzielają tiry. Te ostatnie są przyczyną uśmiercenia wielu zwierzątek okolicznych dzieci. Przez lata kolejne pokolenia małolatów tworzyły cmentarz dla zwierząt, dzięki czemu jakoś godziły się ze śmiercią jako taką. Jednak nie każdemu to pasowało. Ci odmawiający naturalnej kolei rzeczy udawali się za cmentarz, w miejsce skrywające mroczną tajemnicę.
Gdy podchodzi się do książki na świeżo, ma ona szansę nas zaskoczyć (choć nawet wtedy coś tam świta z tyłu głowy). Czym się wyróżnia, to narastającym niepokojem. Czytelnik wręcz czuje, że zaraz dojdzie do czegoś nieprzyjemnego, ale King wydłuża to oczekiwanie do granic możliwości. Natomiast film w pierwszej scenie chlapie krwią, a potem udaje, że dopiero teraz się zaczyna. Napięcie rozwalone w pierwszych sekundach, no gratulacje. Niestety, nawet jeśli ktoś nie zna Smętarza, ale ma pojęcie o horrorach jako takich, szybko doda dwa do dwóch, zanim cokolwiek pojawi się na ekranie. Przez co kolejne punkty fabularne odhacza się pro forma.
Dla osób znających oryginał zafundowano kilka zmian. Tutaj omówię też spoilery, więc jeśli komuś jeszcze zależy na unikaniu tychże, zapraszam do następnego akapitu. Istotną zmianą numer jeden (zaaprobowaną przez samego Kinga) jest zabicie innego dziecka. W oryginale pod kołami ciężarówki ginie Gage, młodszy syn Creedów. Tutaj jeden z autorów uśmiercił Ellie, gdyż jako ojca dziewczynki potencjalna śmierć córki uderzała go mocniej. Z perspektywy widza różnica między książką lub adaptacją z 1989 jest taka jak wybór między Laleczką Chucky, a japońską Klątwą. Przy czym Gage wypada trochę upiorniej. Kolejną zmianą, która była także w pierwszej wersji filmowej, jest brak żony Juda. Szkoda, bo to scena z jej udziałem była przyczyną pokazania Louisowi, co znajduje się za cmentarzem. Najbardziej zaskakującą modyfikacją było jednak zakończenie. Przyznam że pomimo jego niekanoniczności podobało mi się jak diabli. Finałowa scena jest dla mnie dużo bardziej przerażająca niż to, co zaserwował mistrz grozy.
Oba filmy mają podobny czas trwania: godzina i 40 minut. Jednak wersję z 1989 ogląda się szybko, a ta się wlecze. Nie potrafi wygenerować napięcia, zainteresowania, ani przestraszyć. Jest to nudna, rzemieślnicza robota. Najbardziej żal mi autora muzyki, bo to jedyny element, który stara się wywołać jakieś emocje. Podejrzewam wręcz, że gdyby jej użyć do porządnego horroru, zadziałałaby dużo lepiej.
Jeśli już zdecydowaliście się zmęczyć Pet Sematary (2019) i znacie książkę lub poprzednią wersję, to przynajmniej obejrzyjcie go dla samego finału. W przeciwnym razie nie ma sensu się katować i nudzić przez półtorej godziny, żeby cokolwiek odczuć i posłuchać dobrej ścieżki dźwiękowej. Moja ocena: 2+.
P.S. Pochwała muzyki nie dotyczy coveru piosenki Pet Sematary z napisów końcowych, gdyż ta wersja brzmi, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest Pet Sematary zespołu The Ramones, czy (Don't Fear) The Reaper zespołu Blue Öyster Cult.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz