Predator
Oddział komandosów otrzymuje proste w założeniach zadanie: odbić amerykańskiego ministra z rąk partyzantów kryjących się w południowoamerykańskiej dżungli. Na miejscu okazuje się, że nie tylko tambylcy hasają po lesie.
Pomysł rzeczywiście prosty, postacie nieskomplikowane, ale bardzo charakterystyczne, a do tego klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Z jednej strony mamy demolkę świetnie oddającą specyficzne podejście do kina akcji w latach osiemdziesiątych. Nie chodzi o realizm, a efekciarstwo. Zniszczenia powodowane przy okazji ataku na obóz partyzantów, albo ostrzał dżungli, w której coś się ruszyło, ogląda się z uśmiechem na gębie. Z drugiej, gdy poznajemy szczegóły sytuacji oddziału Dutcha, zaczyna się niepokój i zerkanie przez ramię. To ostatnie najczęściej wspominają osoby, które jako dzieciaki zaliczyły polską erę VHS. Mało kto wtedy kontrolował, co małolaty oglądają po nocach. Normą więc był seans Predatora, Candymana, Aliena, czy innego horroru w ciemnym pokoju o 22:00, a po skończonym filmie strach przed dopiero co podziwianą paskudą. W takim wypadku nawet wyjście do kibla stanowiło nie lada wyczyn.
Wracając jednak do filmu – jeśli nie macie odrobiny cierpliwości, będzie się nudzić. Atmosfera zagrożenia jest budowana stopniowo. Czasami są to paskudnie zmasakrowane zwłoki, czasami coś bardziej subtelnego. Wróg przez większość czasu pozostaje niewidoczny, a bohaterowie powoli popadają w paranoję. Więc dlaczego ktoś miałby się nudzić? Bo jednak segment dotyczący ratowania polityka jest prawie jak nie wszystkim pasujący objazd. Fakt, rozwałka jest przednia, ale klimatem odstaje od reszty. Tyle dobrego, że fabularnie jest uzasadniona.
Całości dopełnia świetna muzyka, rewelacyjny projekt antagonisty i niezapomniane one-linery. A tak zupełnie na deser pozostaje cała masa ciekawostek i opowieści związanych z produkcją filmu. Jak choćby te dotyczące oryginalnego wyglądu łowcy z kosmosu, w którego kostiumie na początku siedział… Jean-Claude Van Damme… Albo ta, jak powstał dźwięk wydawany przez Predatora, którego autorem był… Peter Cullen aka Optimus Prime.
Pomijając nostalgię za erą VHS, Predator to nadal dobry film grozy okraszony sporą dawką akcji. Współczesne reedycje zostały ładnie odrestaurowane cyfrowo i nawet leciwe efekty specjalne wciąż świetnie się prezentują (co tylko świadczy o ich jakości). Dla osób w moim wieku nowe edycje to idealny pretekst do odbycia nostalgicznej podróży, dla nowicjuszy gatunku ważna lekcja historii oraz horror pełną gębą. Niezależnie od grupy, do której należycie, nie warto zwlekać z seansem. Moja ocena: 5.
Predator 2
Skoro pierwszy Predator okazał się sukcesem, sequel pozostawał kwestią czasu. Trzy lata później takowy ujrzał światło dzienne.
Tym razem tradycyjną dżunglę zamieniono na miejską, a konkretnie na Los Angeles w roku 1997. Zgodnie z ustaleniami poprzednika trafiamy w sam środek gorącego lata, które nie tylko przyciąga łowców z kosmosu, ale także sprawia, że ludziom konkretnie odbija. Od pierwszej sceny jesteśmy rzucani w wir akcji: policjanci kontra gangi i strzelanina na całego.
Jeśli komuś brakowało realizmu w pierwowzorze, dwójkę może sobie od razu darować. Kino akcji w latach osiemdziesiątych było kiczowato-zabawne. Z kolei w latach dziewięćdziesiątych kiczowatość podkręcono do kwadratu, co jest w stanie zniechęcić sporą grupę widzów. Nie pomaga też to, że Predatora jest mniej niż poprzednio. Nie żeby w jedynce było go jakoś dużo, ale tam miejsce akcji sprawiało, że czuło się jego obecność i oczekiwało, iż kosmita lada moment wpadnie w kadr. Tutaj tego nie ma, choć jesteśmy straszeni co jakiś czas widokiem z oczu łowcy.
Główną różnicą, która moim zdaniem przyczynia się do niższej jakości widowiska, jest odwrócenie ról. W jedynce to zamaskowany brzydal polował na ludzi. W dwójce jego następca niby wybiera sobie największych twardzieli z obu stron prawa, ale tak naprawdę to on jest tym ściganym, przez co pojawia się tylko, gdy scenariusz każe, a jak wspomniałem wyżej, nie jest to częste. Sytuacja przypomina tę z Transformers Michaela Baya, w których połowę lub więcej seansu spędzamy z ludźmi, zamiast tytułowymi robotami.
Kolejnym minusem umieszczenia akcji w mieście jest obecność wielu innych postaci. Pojawiają się m.in. sceny z potencjalnymi ofiarami Predatora jeszcze przed ich zabiciem oraz osobami wypełniającymi tło (jak starsza pani, która musi sprawdzić, skąd dochodzi hałas). Odwraca to uwagę od współpracowników głównego bohatera i jego samego, że o łowcy nie wspomnę. Rezultatem jest brak przywiązania do kogokolwiek i jeśli komuś zdarzy się zejść, w ogóle nas to nie obchodzi. Ba, w przypadku jednej konkretnej śmierci autorzy próbują wzbudzić w widzu te same emocje, które towarzyszyły scenie z jedynki, w której Mac w środku nocy wznosił ostatni toast za swego zmarłego towarzysza, po czym odkładał swoją piersiówkę do worka ze zwłokami. Wykorzystano nawet ten sam motyw muzyczny w tle.
Ostatnią rzeczą, do jakiej się przyczepię, jest kamuflaż kosmity. Tutaj zdecydowanie łatwiej go wypatrzeć i ma się wrażenie, że działa niekonsekwentnie, byle tylko pasował do fabuły.
Czy w związku z powyższymi Predator 2 to zły film? Nie. Sprawdza się jako akcyjniak (podparty dobrą obsadą: Danny Glover, Bill Paxton, Gary Busey) i jakaś tam wariacja na temat polowania na Kubę Rozpruwacza. Ma sporo fajnych efektów specjalnych (łowca popisuje się nowym sprzętem oraz opatruje inny rodzaj ran), a końcowe sekwencje trochę wynagradzają resztę seansu. Mam na myśli scenę w chłodni, która będzie kojarzyć się z marines strzelającymi do ścian w Aliens, oraz pościg i finał w kanałach. Do tego dochodzi ładny easter egg z trofeami, który przyczynił się do czegoś większego. I właśnie jako akcyjniak z nietypowym antagonistą Predator 2 zasługuje na 4. Niestety, w zestawieniu ze swoim protoplastą wypada słabiej: z dobrego horroru stając się średniakiem, który braki maskuje strzelaninami, golizną i krwią. W związku z czym jako sequel dostaje 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz