Po trzech częściach Hatchet nie spodziewałem się czwartego filmu. Ale z drugiej strony właśnie z tego słyną slasherowe tasiemce. Akcja Victora rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach z felernej nocy przedstawionej w poprzednikach. Crowley zyskał przydomek Bayou Butcher, jednak żeby było śmieszniej, ogół społeczeństwa podejrzewa o te zbrodnie jedynego ocalałego: Andrew Yonga, który promuje swoją książkę opisującą tamtą rzeź. Jeden z programów z jego udziałem ma zostać nagrany na oryginalnym bagnie. W międzyczasie w tym samym miejscu mała ekipa filmowa kręci zwiastun, dzięki któremu chcą zebrać fundusze na nakręcenie właściwego filmu. Autorka tegoż jest wielką fanką Yonga.
Dla osób, które ominęły wcześniejsze odsłony lub o nich zapomniały, VC rozpoczyna się sceną prezentującą podstawowe możliwości antagonisty oraz streszczeniem pochodzenia potwora opowiadanym przez dziecko. To ostatnie ma coś w sobie z połączenia Koszmaru z ulicy Wiązów z Halloween. Tak naprawdę to właśnie ten krótki monolog ma jakiekolwiek znamiona historii o duchach opowiadanych przy ognisku i odrobinę klimatu grozy. Całej reszcie (nawet uwzględniając rzeź i hektolitry krwi) bliżej do piątego filmu o Chuckym.
O ile podobały mi się praktyczne efekty specjalne (zarówno u trupów z wypadku, jak i ofiar Crowleya), charakteryzacja i krwistość zabójstw (choć nawet tu palmę najgłupszego zbiera to z ręką z telefonem, którą VC wkłada ofierze przez krocze z takim impetem, że wchodzi ustami), o tyle nie podoba mi się, że trzeba naczekać się pół seansu, aż Victor na dobre się rozkręci. Pierwsze morderstwo kończy się gdzieś w szóstej minucie, do następnego dochodzi w okolicach 45, zaś cały seans trwa 82 minuty. Podziwiam, że komuś chciało się dać tyle czasu antenowego naciąganej nawet jak na realia slashera fabule oraz naprawdę durnym postaciom. Kolejnym problemem jest to, że odstępy między morderstwami są długie, a umieszczenie sporej części akcji na zamkniętym wraku, do którego Crowley próbuje się dobrać, jeszcze bardziej spowalnia tempo.
Zakończenie to już w ogóle zlepek dziwnych pomysłów. Crowley kończy podobnie jak w trzecim Toporze, tradycyjnie następuje nagłe urwanie sceny tylko po to, by dorzucić jeszcze jedną w napisy, zwiastującą piątą część i powrót Marybeth niczym Laurie Strode w Halloween (2018).
Od strony praktycznej jest na co popatrzeć (bo część praktyczna i dbałość o szczegóły są najlepsze w serii) i z czego porechotać. Niestety autorzy każą za długo czekać na te smaczki, przez co seans się wlecze, a widz ziewa. Można obejrzeć raz w ramach maratonu, ale jeśli piąta część (wbrew zapowiedzi) nie powstanie, tę można sobie darować. Moja ocena: 2+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz