niedziela, 28 października 2018

Halloween (2018)

Slashery są chyba jedynymi filmami, których sequele witam z otwartymi ramionami, nawet jeśli ostatnie X odsłon było do kitu. Gdy więc zobaczyłem zwiastun z wkurzoną Jamie Lee Curtis i usłyszałem charakterystyczny motyw muzyczny, pomyślałem: Fuck it, idziemy do kina. Do tej pory w tym roku obejrzałem w kinie tylko jeden film, który nie rozczarował mnie w ten czy inny sposób: Deadpool 2. Od teraz w tym gronie znajduje się także Halloween (2018).

Schemat jest ten sam, co w większości odsłon serii. Michael wyrywa się ze swojego więzienia, obiera kierunek na Haddonfield i zabija każdego, kto stara się utrudnić mu dotarcie do celu.

Jeśli lubicie pierwsze Halloween z 1978 roku, możecie pominąć ten tekst i iść do kina. No chyba że jesteście ciekawi, jak prezentuje się nowa odsłona na tle serii i nie boicie się tycich spoilerów, w takim razie zapraszam do lektury.

Przez cały seans ma się wrażenie, iż ogląda się list miłosny do pierwowzoru i jego fanów. Nowe Halloween bardzo wiernie, choć nie bezmyślnie naśladuje protoplastę (np. scena z autobusem i szwendającymi się wariatami) oraz zapożycza sobie elementy nawet z mniej lubianych odsłon (m.in. są tu maski z Halloween 3). Po wstępie, w którym napięcie odczuwalnie rośnie dostajemy w twarz nieco agresywniejszym motywem przewodnim i ekranem tytułowym z powolnym zbliżeniem do upiornej dyni – numer stosowany przez poprzedników, sprawiający, że fan czuje się swojsko. Wracamy do starań, by twarzy Michaela nie było widać w kadrze, nawet jeśli nie ma maski. Przywrócono stalkerowe zachowanie Myersa i ujęcia z jego perspektywy. Niekiedy na drugim planie dzieje się więcej, niż na pierwszym, co skutecznie przykuwa uwagę i każe śledzić rozwój wydarzeń. W ogóle praca kamery jest rewelacyjna. Niezależnie od tego, czy mamy sceny nocne czy dzienne, akcję czy przestoje, wszystko jest przejrzyste i nie męczy widza. Morderstwa przypominają wcześniejsze odsłony i nie oszczędzają nikogo. W jednej ze scen dostaje się nawet chłopakowi, który jest dużo młodszy, niż zwyczajowe mięso armatnie. Całości towarzyszy naprawdę ponura atmosfera doskonale podkreślona przez muzykę lub jej brak.

Tutaj przejdę to małych spoilerów. Jedną rzecz H2018 robi inaczej. Jeśli ktoś jest fanem serii, zapewne pamięta fakt, iż informacja o tym, że Laurie jest siostrą Myersa, wprowadzono dopiero w Halloween 2 (1981). Na tym fundamencie wybudowano zarówno sequele 4-8 (ze wskazaniem na H20, czyli część siódmą), jak i oba remake’i Roba Zombiego. Autorzy nowego Halloween od początku twierdzili, że kontynuują wyłącznie oryginał, w którym Laurie była przypadkową ofiarą. Dorzućcie do tego motyw zbliżony do H20, gdzie Laurie po 20 latach musiała stawić czoła bratu. Tutaj po 40 latach jeszcze starsza Strode chce na dobre załatwić Myersa. W tej wersji wydarzenia pierwowzoru z uwzględnieniem braku powiązania z mordercą oraz żądza zemsty odbiły się jeszcze bardziej na jej rodzinie i zdrowiu psychicznym, co stworzyło niełatwy, lecz ciekawy grunt pod akcję.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to byłyby to trzy drobiazgi. Po pierwsze – przy niektórych scenach można odnieść wrażenie, że się dłużą (co jest o tyle dziwne, że seans do długich nie należy). Mnie to spotkało gdzieś bliżej końca. Akcja wraz z postaciami ma się przenieść do domu Laurie, który jest położony na kompletnym zadupiu. Ekipa podróżuje tam partiami i właśnie ta podróż trochę mi się dłużyła. Mało tego, bałem się, że skoro po drodze jest las, to jeszcze spędzimy z 15 minut na udawaniu Friday the 13th. Na szczęście tak daleko twórcy się nie posunęli. Po drugie – zakończenie. Z jakiegoś powodu wybrano finał przypominający… Halloween 2 (1981). I znowu boję się, że jeśli seria pójdzie dalej, będą to dyrdymały porównywalne z rozpoczęciem czwórki. Po trzecie – tytuł. Serio? Halloween sequelem Halloween? Zdaję sobie sprawę, że chodzi raczej o przyciągnięcie nowych widzów (bo tak naprawdę do obejrzenia wersji 2018 nie jest wymagana znajomość pierwowzoru, wszystkie informacje i fragmenty tegoż otrzymujemy w trakcie seansu), których numerek lub podtytuł mogłyby odstraszyć, ale to nie zmienia faktu, że efekt końcowy jest kuriozalny.

Podsumowując, jeśli macie ochotę na dobry, mięsisty slasher, a do tego marzy wam się nowa odsłona klasycznej serii uwspółcześniona ze smakiem, z dobrze budowanym i utrzymywanym napięciem (nawet jump scares dobrano w takich ilościach i zrealizowano tak dobrze, że nie mogę się czepić), to lepiej nie można było trafić. Halloween (2018) dostaje ode mnie: 5-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz