niedziela, 11 czerwca 2023

Transformers: Rise of the Beasts

Jestem wielkim fanem filmu animowanego z 1986 roku. Nawet jeśli potraktować to jako głupiutką reklamę nowej linii zabawek, mam ogromny sentyment do tego tytułu. Jego ścieżka dźwiękowa przewija się przez moje playlisty od lat, animacja nadal robi wrażenie, a Grimlock nadal nie do całowania, on być król! Z drugiej strony nie przepadam za Beast Wars. Serial odchodził od tradycyjnej animacji na rzecz komputerowo generowanego 3D, które było w moich oczach zwyczajnie brzydkie. Ale co kto lubi – to po prostu nie były już moje Transformery. Rise of the Beasts jest wypadkową obu tych tytułów. Z jednej strony mamy tradycyjne Autoboty i Unicrona, z drugiej Maximali oraz Predacony (nie mylić z Predaconami z G1). Jak wyszło? Ech…

Po Bumblebee miałem nadzieję, że seria wreszcie się podniesie, Unicron zostanie przedstawiony należycie (bo ten z The Last Knight to pomyłka), wątki ludzkie zostaną skrócone (Bumblebee to inna konwencja, jest usprawiedliwiony) i ogólnie będą to Transformery pełną gębą. Zamiast tego dostaliśmy widowisko na poziomie Revenge of the Fallen. Tak, ten film sprawił mi sporo radochy, ale wtedy był drugim kinowym widowiskiem, nie siódmym, a ja miałem dużo niższe oczekiwania. Znowu dostajemy podróbkę Indiany Jonesa, starego Autobota-samolot, bezsensowną śmierć ze wskrzeszeniem przy finale i oznaki kompletnego niezrozumienia tematu. Zamiast teleportacji jest podróż w czasie, zamiast białego kolesia naprawiającego elektronikę (Cade Yeager) jest czarny koleś naprawiający elektronikę. I jak zwykle znajdę tysiąc powodów, by narzekać na samych bohaterów.

Pierwszym ludzkim bohaterem jest Noah – facet wyrzucony z wojska za brak umiejętności współpracy pomimo posiadania talentu do elektroniki. Autorzy ni cholery nie potrafią wykorzystać tego tła. Przez wzgląd na kolor skóry skazują go na los czarnego bezrobotnego, który musi się „podlizywać” białym, by dostać pracę (jego filmowa matka dosłownie mówi: Pamiętaj, żeby podczas rozmowy o pracę śmiać się z dowcipów białych kolesi), a gdy to nie wychodzi, zostaje złodziejem. No kto by się spodziewał… Drugą postacią jest Elena – praktykantka w muzeum. Posiada niebagatelną wiedzę, jest pracowita i ma ambicje, by się wykazać, ale jej zapędy torpeduje biała przełożona, która zdaje się łajno wiedzieć o swojej dziedzinie, zaś stanowisko zawdzięcza chyba tylko kolorowi skóry. To są te najbardziej żenujące aspekty ekspozycji, ale to nie koniec problemów.

Optimus wizualnie jest najbliżej tego, co znam z Generation 1, jednak jego osobowość już niekoniecznie. Można to zrzucić na karb niedoświadczenia, ale nadal zgrzyta. Mirage nigdy nie powinien być takim narwanym młodzikiem. W ogóle jego postać to jakaś mutacja zachowania Hot Roda i wyglądu Jazza. Wheeljack to abominacja pokroju Devastatora z Revenge of the Fallen zespawana z bliźniakami z tego samego filmu. Arcee… jest. Unicron straszy tylko wyglądem – nie transformuje się do swojej pełnej postaci. O Maximalach i Predaconach się nie wypowiem, bo nie mam punktu odniesienia.

Przez cały seans nie odczułem ani trochę napięcia, wszystko oglądało się pro forma i ziewało w regularnych odstępach czasu. W bitwach brakowało mi spektakularności i efektu wow. Muzyka nawiązuje tu i tam do obrazu z 1986 roku, ale reszta to uliczne klimaty z 1994, które w ogóle mi nie leżą (zwłaszcza, że ten rok kojarzy mi się bardziej z grungem). Aktorsko jest ok (jednak w głosie Petera Cullena słychać już jego wiek), postacie ludzkie faktycznie mogą się wykazać (Noah zyskuje nawet kombinezon kojarzący się z tymi dla animowanego Spike’a i Daniela) pomimo głupiego początku, a wizualnie nie jest źle. Na pewno zrobiono tu wiele rzeczy lepiej od odsłon z Bayverse (ze wskazaniem na dwie ostatnie), ale nadal brak wyraźnego oderwania od tamtej linii czasowej i niepotrzebnie kopiuje się jej najgorsze rozwiązania. Zupełnie jakby Michael Bay jako producent tym razem chciał się bardziej wykazać niż przy Bumblebee, który był chyba w całości wolny od jego wpływu.

Rise of the Beasts to stos niespełnionych nadziei, wiele potknięć i kwestionowanych decyzji. Smaczek z G.I. Joe przybliża ten tytuł do starszego komiksowego rodzeństwa, ale że filmowi Joes nie mieli szczęścia do adaptacji na wielkim ekranie. Gorzej niż w The Last Knight lub Age of Extinction nie jest, ale do Bumblebee sporo brakuje. Moja ocena: bardzo wyrozumiałe 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz