Pamiętam, gdy za dzieciaka poznawałem coś ze Star Wars, czego akcja miała miejsce po Powrocie Jedi, byłem wielce zdziwiony obecnością Fetta. No jak to, przecież skończył jako karma dla Sarlacca. Już wtedy rzucano teorie, że udało mu się stamtąd wyrwać. Jak? Tego nie napisano. Jeśli kiedykolwiek byliście ciekawi tego konkretnego wydarzenia, to właśnie ono otwiera kolejny gwiezdno-wojenny serial: The Book of Boba Fett.
Seans podzielono na dwie przeplatające się części. Jedną z nich jest okres między Return of the Jedi, a The Mandalorian oraz w jego trakcie, zaś drugą to, co dzieje się po drugiej serii tego ostatniego. Od razu muszę zaznaczyć, iż ciężko mi znaleźć pozytywne aspekty w tej produkcji. Boba Fett jest tu strasznie pierdołowaty. Za grosz w nim bezwzględności i sprawności z poprzednich tytułów. Nadal jest pomysłowy, ale walką popisuje się dosłownie w ostatnim odcinku. W pozostałych sytuacjach zawsze dostaje łomot, po czym ktoś mu pomaga i w zależności od momentu w historii leczy się normalnie lub ląduje w pojemniku z bactą. Żeby nie było, że tylko ja narzekam. Nawet Temuera Morrison – aktor wcielający się w tę postać, uważa, że Boba za często się leczy i za dużo gada. Nijak to nie pasuje do wersji choćby z Empire Strikes Back lub do protoplasty – Jango Fetta.
Przedstawianie okresu między Sarlacciem, a końcówką drugiego sezonu Mandaloriana jest nudne. Naprawdę nie czułem potrzeby poznawania zwyczajów Tuskenów i dowiadywania się o jeszcze jednym okresie, w którym Fett nie umiał sobie poradzić sam. Nie miałem ochoty patrzeć na scenę ratowania Fennec. Po co? Byli we dwoje w Mandalorianie – znaczy, że się dogadali i pracują razem. Po grzyba pokazywać, jak to się zaczęło? Ciężko nie odnieść wrażenia, iż przez takie łopatologiczne uzupełnianie (bo nie jest to żadna epicka ani skomplikowana scena) luk autorzy traktują widza jak kretyna i zanudzają go na śmierć.
Zresztą nie tylko widza mają za idiotę. Ze wszystkich postaci widocznych na ekranie chyba tylko Fennec jest kompetentna. Wręcz ponad miarę, gdyż musi ratować wszystko i wszystkich. Serio – pozostali non-stop dostają wciry od złoli, są robieni w konia lub stawiają czoła ekipie z przewagą liczebną. Za każdym razem, gdy Fennec nie ratuje komuś skóry, bohaterowi w tarapatach zajmuje od groma czasu wylezienie z nich na własną rękę lub z pomocą kogoś równie udupionego.
Medal matoła sezonu należy się również Luke’owi Skywalkerowi. Nie dość, że próbuje musztrować dziecko w sposób, w jaki sam był szkolony jako dorosły, to na koniec daje mu ultimatum: Jedi lub Mando. No i oczywiście, że dziecko idzie w swoją stronę. Tym samym skutecznie niweluje sens przebiegu obu sezonów Mandaloriana. Nic dziwnego, że potem podejmował równie „trafne” decyzje, dzięki którym „narodził się” Kylo Ren.
Do tego dochodzą co najmniej dyskusyjne decyzje dotyczące projektów elementów świata. Niby wszystko pasuje, dopóki nie zobaczycie a) dużo lepiej niż zwykle ubranych Tuskenów, b) gangu Mods oraz c) nie usłyszycie, że jedna babka kręciła kiedyś z jakimś Jawem… A) Nie wiem, po co to zrobiono. Do poprzedniego wizerunku pasują, jak pięść do nosa. B) Ja rozumiem, że nawet w Ataku klonów była knajpa na Coruscant, która miała kojarzyć się z jadłodajniami z USA z lat 50, ale nawet ta pasowała wizualnie do otoczenia. Natomiast gang Mods ni cholery nie ma sensu. Raz, że cyborgizacje są tak toporne, że ręka Anakina z Episode II to cudo techniki, dwa – ich gwiezdno-wojenne Vespy są paskudne, trzy – wyglądają, jakby ktoś wrzucił gang Neutrions z kreskówkowych Żółwi ninja i nie dał im nawet ciuchów, które pomogłyby przetrwać warunki panujące na Tatooine. C) Poddaję się..
W ogóle już sam tytuł to straszne nieporozumienie. Z 7 odcinków przez 4 faktycznie oglądamy Bobę. Piąty odcinek wygląda na zaginione przygody Mandaloriana, a kolejne dwa składają do kupy wszystkie wątki Mando, Boby i pierdyliarda innych postaci. Lepszym tytułem byłoby coś w stylu Tatooine Adventures/Chronicles, no cokolwiek obejmującego całą grupę zawadiaków.
Z pozytywnych aspektów wymienię ostatnią walkę między obydwoma frakcjami. Tatooine też ma stary klimat, dopóki na ekranie nie widać Tuskenów lub Mods. Jednak ciężko usprawiedliwić męczenie się przez 6 odcinków w nadziei na odrobinę radochy w finale. Boba nie jest już bezwzględnym łowcą nagród. Nagle wyrósł mu kręgosłup moralny. Kuzyni Jabby nie idą w jego ślady i można się z nimi dogadać. Nawet statek Fetta traci swoją nazwę Slave, bo przecież dzisiaj może kogoś urazić. The Book of Boba Fett to efekt zużycia wszystkich dobrych pomysłów na serię, w której nie mogli użyć Boby w pełnym wymiarze godzin (The Mandalorian). Tutaj trafiły ochłapy, które co chwila powodują pacnięcie się w czoło lub ziewanie na całą rozwartość gęby. Szkoda Fetta, szkoda Morrisona, szkoda zmarnowanego potencjału, szkoda czasu. Moja ocena: 2+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz