Pierwszy Shazam! bardzo miło mnie zaskoczył. Świetnie się na nim bawiłem i nie mogłem doczekać się konfrontacji z Black Adamem. Niestety, potem pojawił się film z The Rockiem i nadzieje na wspólne widowisko zaczęły maleć. Gdy wiadomo było, że w Fury of the Gods nie będzie nawet cameo Dwayne’a, ochota na seans zupełnie przeszła.
FotG dzieje się dwa lata poprzedniku. Billy całkiem dobrze dogaduje się ze swoją rodziną zarówno w cywilu, jak i w superbohaterskim wydaniu. Jednak nie każde z nich ma już na tyle ochoty, by brać w tym udział, przez co Batson coraz bardziej powątpiewa w sens tego wszystkiego. Za to Freddy jest wniebowzięty i superbohaterzy przy byle okazji. Na domiar złego wydarzenia z poprzedniej przygody postanowiły o sobie przypomnieć. Gdy Shazam połamał kostur Czarodzieja, zniszczył magiczną barierę, za którą były uwięzione córki Atlasa. Niewiasty postanowiły odzyskać moc bogów i zemścić się na ludzkości.
Na każdym kroku miałem wrażenie, że Fury of the Gods miało wyglądać inaczej. Wątek z więzieniem i przypadkowym uwolnieniem? Motyw idealny pod Black Adama, podobnie jak zemsta i próba podbicia świata. Autorom chyba bardzo się nie spodobało to, iż obaj wybrańcy Czarodzieja nie mogą się spotkać z powodu widzimisię The Rocka, więc w napisach końcowych wcisnęli szpilę pod adresem Justice Society zaprezentowanego w BA. Inne grzechy: czas trwania. Po 75 minutach ma się wrażenie, że zaczyna się finał, ale zamiast tego całość wlecze się kolejną godzinę. Dr Sivana dalej czeka w celi na gadającego robala i się nie doczeka, gdyż wraz z filmowym Flashem nastąpi całkowity reboot uniwersum (pomijając na moment zbliżającego się Aquamana 2 i Blue Beetle). Pominę litościwie sporą liczbę bzdur logicznych (i wcale nie chodzi o ignorowanie fizyki), którymi upstrzony jest ten sequel. Wystarczy podkreślić tylko, że w samym filmie zawarto zarówno sprzeczne informacje (liczne drzwi, przez które podobno tylko Shazam i spółka mogą podróżować służą później także antagonistom), jak i motywy ciągnące się cały film (zachowanie Billy’ego jest niekonsekwentne, jako człowiek jest dojrzalszy od swojej bohaterskiej formy, choć to nadal ma być ta sama osoba). Głowy nie dam, czy pewne zmiany nie zostały wprowadzone pod wpływem krytyki pierwowzoru. W obu częściach przeciwnicy dysponowali jakimiś maszkarami. Potwory z jedynki miały dość demoniczny wygląd, zaś pierwsza scena z ich udziałem zahaczała o horror. Tutaj poczwary z mitologii greckiej też urodą nie grzeszą i sieją postrach, ale wydźwięk ich sceny jest odczuwalnie złagodzony.
Świadomość końca eksperymentu o nazwie DCEU sprawia, że ile autorzy by się nie gimnastykowali, film jest odarty z jakiegokolwiek napięcia. Rozwałkę ze średniej jakości CGI śledzi się pro forma, ziewając od czasu do czasu. Tempo akcji jest nierówne. Nawet w chwilach największego zagrożenia zdarzają się spowolnienia, przez które zadawałem sobie pytanie: Ile jeszcze zostało? Dla porównania: Shazam! trwał mniej więcej tyle samo czasu, a nijak nie powodował u mnie znużenia.
Chciałem polubić Fury of the Gods, zwłaszcza, że aktorzy naprawdę próbują kombinować z otrzymanym materiałem. Przykro mi, ale sami tego ciężaru nie udźwigną. Film jest co najwyżej trykociarskim przeciętniakiem i potrafi znudzić. Mitologia Shazama niby jest odrobinę rozwinięta, ale zdecydowanie za mało i brakuje jej kopa w postaci Black Adama. Nawet sekwencja z Gal Gadot w finale jest jakoś tak niezbyt udana. Jeśli komuś podobał się Shazam!, może dać szansę Fury of the Gods. Jednocześnie jeżeli wyłączy go po pierwszym ziewnięciu, nie powinien mieć żadnych wyrzutów sumienia. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz