Ja naprawdę byłem wyrozumiały dla filmów Baya. Mało tego, do pierwszej i trzeciej części potrafię wrócić z przyjemnością. Miałem jednak nadzieję, że przy czwartej ekipa odpowiedzialna za realizację widowiska ulegnie zmianie. W sumie dostałem to, czego chciałem… częściowo…
AoE zaczyna się 5 lat po wydarzeniach Dark of the Moon. Plenery USA zostały przyozdobione tablicami: Pamiętajcie o Chicago, a na całym świecie trwa polowanie na pozostałe Transformery, niezależnie od ich frakcji.
Sam początek wydał mi się dość ponury, ale ciekawy – dobre tło pod wydarzenia. I to w zasadzie tyle. Cała reszta jest skopana. Historia się wlecze, robotów jest jeszcze mniej niż w poprzednich odsłonach (normalnie gratulacje, film o Transformerach, w którym większość czasu obserwujemy ludzi…), sceny akcji dłużą się i sprawiają wrażenie zrobionych na odwal, żadna z postaci nie przykuwa uwagi, poczucie humoru jest jak zwykle nachalne, do tego nawet takiego fana, jak ja, przestało bawić podejście autorów do przedstawiania robotów. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że pewne wizje to po prostu uwspółcześnianie leciwego wizerunku Generation 1. Jednak tym razem nijak nie potrafię się zdobyć na takie oświadczenie. Dinoboty to nie dinoboty, to potworki łączące dinozaury z mitologią (chyba) chińską, Galvatron to kompletna pomyłka, a transformacje robotów stworzonych w filmie to zwyczajne lenistwo grafików i chała. 3D jest sporadyczne i bez rewelacji, zaś końcowa scena to przepotężny policzek dla kogoś, kto zapłacił za seans. Zmiana aktorów grających postacie ludzkie nie poprawia sytuacji. No może tyle, że nie wkurzają tak bardzo, jak Sam i jego rodzinka, choć niewiele brakuje. Nie polecam nikomu. Moja ocena: 1+, gdzie plus daję za obecność Petera Cullena i Franka Welkera. Natomiast duet Ehren Kruger i Michael Bay powinien dostać kopa w dupę i nigdy więcej nie zabierać się za Transformers… albo jakikolwiek inny film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz