wtorek, 30 czerwca 2015

Justice League: Crisis on Two Earths

Już same informacje o powstawaniu tego filmu mogą powodować zawrót głowy, a co dopiero jego treść, zwłaszcza, jeśli to twoja pierwsza produkcja DC związana z wymiarami alternatywnymi. Pierwotnie film miał się nazywać JL: Worlds Collide i w zamierzeniu stanowił pomost między Justice League i JL: Unlimited. Niestety, z pomysłu zrezygnowano, więc ze scenariusza zniknęły odniesienia do wydarzeń serialu. Następnie przeróbki miały usamodzielnić opowieść opartą o motywy story arców: Crisis on Earth-Three! oraz JLA: Earth 2. I faktycznie – film czerpie najwięcej z tego ostatniego.

Lex Luthor z wymiaru równoległego (gdzie dosłownie wszystko jest na odwrót, z umiejscowieniem serca włącznie) przybywa do „naszego” świata, by prosić Justice League o pomoc w obaleniu ich złych braci bliźniaków: Crime Syndicate. Dość szybko okazuje się, że obie frakcje będą musiały odłożyć na bok tłuczenie się po gębach.

Przyznam, że niewiele pamiętam z Earth Two, więc nie ocenię poziomu adaptacji. Co natomiast mogę ocenić, to widowisko samo w sobie. Po pierwsze – gwiazdorska obsada. Niby WB zdążyło mnie do tego przyzwyczaić, a i tak za każdym razem jestem pełen podziwu. Po drugie – kompletnie rozkładająca oprawa audio-video. Świetny opening, z bardzo nastrojową muzyką. Przepiękne kolory i… miejscami dziwna, jakby spowolniona animacja.

Najciężej mi podejść do fabuły. Z jednej strony mamy sporo efekciarskiej napierdzielanki typowej dla produkcji o superbohaterach, która potrafi także znużyć. Z drugiej mamy dość przewidywalny główny wątek, który rozkręca się dość późno i brnie w dojrzalsze tematy w momencie, gdy moje zainteresowanie zdążyło już opaść. Pomijam już fakt, że miejscami konstrukcja opowieści przypominała mi starcie Justice League z Justice Lords (jeden z odcinków Justice League), przez co całość wydawała się nieco wtórna. Z powodu tego ostatniego byłem zdecydowany wystawić filmowi 3. Jednak po spadku zainteresowania seans dotarł do punktu, w którym skoczyło ono znacznie wyżej, niż było na początku i tak już zostało. Przez co moja ocena końcowa to: 4. Warto dać temu filmowi szansę, nawet jeśli sprawia wrażenie nierównego.

wtorek, 23 czerwca 2015

Borderlands

Do opisania tej gry przymierzałem się kilka razy. I niemal za każdym razem odpadałem przy około 1/3 gry. Nie dlatego, że gra jest zła, tylko dlatego, że skończyłem ją wcześniej 3 razy.

W Borderlands wcielamy się w jednego z czterech poszukiwaczy Krypty, miejsca, które według legend skrywa skarby (np. w postaci technologii kosmitów). Dowcip polega na tym, że dowodów na jej istnienie jest niewiele, trochę ruin obcych, ponoć jakiś klucz, a nawet jeśli odnajdziemy ten ostatni, samą Kryptę można otworzyć raz na 200 lat… No ale co, JA NIE ZROBIĘ?! I tu pojawia się pierwszy problem. Nie przeszkadza mi prostota głównego wątku. Ba, doceniam, że wokół niego udało się zbudować jakąś intrygę, zwroty akcji oraz niezgorsze zadania poboczne. Co mi przeszkadza, to sposób w jaki to zakończono: Gratulacje, udało ci się, przed tobą wielka przyszłość – Koniec… Dopiero wtedy do gracza dociera, że jakieś to urwane, że brakuje pointy. I będzie miał rację, ciąg dalszy (dopiero) nastąpi.

Jak już wspomniałem, naszego przedsięwzięcia dokonamy w skórze jednej z czterech postaci. Są one w pewnym sensie odpowiednikami standardów znanych z dungeon crawlerów. Brick – Berserker to praktycznie podręcznikowy tank; Roland – Soldier – wsparcie i medyk; Lilith – Siren – odpowiednik łotra z umiejętnością stealth; Mordecai – Hunter – snajper i DPS. Każde z nich ma jedną główną umiejętność oraz trzy drzewka talentów wpływających tak na nią, jak i statystyki bohatera. Tu wyłazi kolejny… no może nie problem, ale dziwny zabieg. Dopóki gra była wyłącznie w wersji podstawowej, faktycznie trzeba było w miarę rozważnie planować rozwój postaci. Jednak z każdym kolejnym dodatkiem maksymalny poziom postaci podnosił się, wraz z nim liczba punktów do wydania, ale talenty pozostawały bez zmian. Fakt, żeby zdobyć maksymalny poziom trzeba grę przejść dwukrotnie, a nie każdy będzie tak zdeterminowany, jednak już pierwsze podejście gwarantuje dość elastyczny zestaw talentów.

Rozgrywka przypomina typowego hack ‘n slasha, tylko z perspektywy pierwszej osoby. Za wykonywane zadania oraz zabijanie przeciwników zdobywamy doświadczenie, wraz z nim kolejne poziomy. Poziomy gwarantują punkty talentów, używanie danego rodzaju broni (np. shotgun, bazooka, sniper rifle itd.) rozwija biegłość w korzystaniu z tejże. Wszystkiemu towarzyszy zbieranie pieniędzy oraz ton żelastwa. Oprócz broni będziemy mogli wyposażyć się w tarczę, modyfikację granatów, moduł klasowy oraz modyfikację naszej głównej umiejętności. Borderlands było reklamowane jako posiadające gazillion broni. W  rezultacie chodzi o to, że jest ileś tam modeli, od groma statystyk i to wszystko łączy się w mniej lub bardziej przydatne kombinacje.

Konwencja h’n s ma to do siebie, że potrafi szybko się znudzić. Grę można sobie dawkować tak, by do tego nie doszło, ale w przypadku Borderlands jest jeszcze kilka innych czynników, które potrafią zniechęcić. Gra solo bywa uciążliwa. Na początku z powodu ciągle kończącej się amunicji, potem (po znalezieniu modułu z opcją regeneracji tejże) dziwnie skalowanych i szybko respawnujących się przeciwników. Przy pierwszym przejściu tempo respawnów potrafi dać w kość, jeśli z kolei zdobędziemy odpowiednio wysoki poziom (gdzieś w okolicach 35+), to drugie przejście będzie przesadnie łatwe. Z dwoma wyjątkami. Tutaj wskakuje właśnie wspomniane skalowanie. Przeciwnicy z Crimson Lance oraz Guardians potrafią być upierdliwi niezależnie od posiadanego poziomu, ALE jeśli gramy w grupie, nawet oni nie stanowią wyzwania. Abstrahując od trudności, właśnie gra w grupie dostarcza najwięcej frajdy. Począwszy od dobrze skoordynowanych ataków na pozycje wroga, na spontanicznych wygłupach skończywszy, jak tylko zaczniecie, nie zauważycie uciekającego czasu.

Do grania zachęca także setting, w jakim umieszczono akcję gry. Jeśli ktoś nie zwrócił uwagi na to na samym początku, to mógłby pomyśleć, że całość trzyma się stylu post-apo. Ale na tym właśnie polega urok Pandory. Zwłaszcza, że jej lokacje (małe miasteczka, zdezelowane obiekty, wysypiska, podupadłe bazy i inne ciekawie zaprojektowane miejsca) oraz całą oprawę graficzną przedstawiono w brudnych, wyblakłych barwach. Z kolei dzięki zastosowaniu cel shadingu produkcja niewiele się zestarzała i wciąż potrafi cieszyć oko. Zresztą warstwa dźwiękowa w niczym nie ustępuje grafice. Aktorzy świetnie się bawią, wrzaski/głupie dowcipy/teksty (w ogóle poczucie humoru jest pierwszorzędne i obecne w każdej sferze gry) brzmią rewelacyjnie, a muzyka subtelnie sączy klimat do głowy.

Do rzeczywistych wad zaliczyłbym to, że grę jedną postacią da się przejść tylko 2 razy oraz, że solo gra może nużyć szybciej, niż ustawa przewiduje. W tej wersji Borderlands dostaje ode mnie 4+. Natomiast jeśli macie możliwość ukończenia całości w grupie, róbcie to bez namysłu. W tym wariancie warto też rozważyć podniesienie oceny wedle uznania. Pamiętajcie jednak, iż robicie to przez wzgląd na ludzi, z którymi gracie, a nie rzeczywiste zmiany w grze.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

The 7th Guest

Horror – nawiedzony dom – przygodówka. Nie ma szans, by to połączenie się nie udało, prawda? PRAWDA? Cóż…

Na początek przyznam jedno – The 7th Guest jest kamieniem milowym w historii rozrywki komputerowej. To właśnie ten tytuł przyczynił się do powstawania kolejnych filmów interaktywnych oraz wykorzystania technologii CD-Rom w grach. Ba, była to jedna z pierwszych gier sprzedawanych wyłącznie na płycie. W dzisiejszych czasach wiek produkcji daje o sobie znać na każdym kroku. Tła 3D są niskiej jakości z niemal nieistniejącymi teksturami. Filmiki z aktorami są w niskiej rozdzielczości, zaś gra aktorska jest mocno dyskusyjna, co jest prawdopodobnie związane z nagrywaniem dźwięku. Efekt końcowy jest taki, że odgrywanie postaci poświęcono na rzecz wyraźnej mowy. Kreuje to specyficzny, nieco kiczowaty klimat, ale ze zrozumieniem dialogów faktycznie nie ma problemów, co jest o tyle istotne, iż w trakcie rozgrywki nie ma możliwości włączenia napisów.

Gracz wciela się w anonimową postać, która trafiła do domu owianego złą sławą twórcy zabawek – Henry’ego Staufa. Podczas eksploracji ponurego domostwa przyjdzie nam rozwiązać 21 zagadek o rosnącym stopniu trudności oraz być świadkiem historii, jaka miała miejsce dawno temu, a której echa wciąż przebrzmiewają w posiadłości.

Jeżeli ktoś chce banalne podsumowanie rozgrywki – tak, łazimy po domu i rozwiązujemy zagadki – nic więcej. Nie ma tam żadnej innej postaci, żadnej dodatkowej interakcji. Co najwyżej złośliwe komentarze ducha. Nie zmienia to jednak tego, że jak na staroszkolny horror, The 7th Guest tworzy nie lada nastrój, posługując się właśnie tymi strzępkami fabuły, jakich możemy doświadczyć przed i po zagadkach. Narzędziem podbudowującym ową atmosferę jest także muzyka – zróżnicowana, świetnie wpasowująca się w akcję i miejsce. Niektórych z utworów (a już na pewno tego z napisów końcowych – Skeletons in My Closet) fajnie słucha się także poza grą. Wersja z gog.com zawiera pełną ścieżkę dźwiękową, tak w wersji MIDI, jak i mp3, które pochodzą z albumu 7/11, będącego kompilacją soundtracków 7th Guest i 11th Hour.

Niestety, nawet fanom przygodówek/horrorów nie jestem w stanie polecić Gościa z czystym sumieniem. Po pierwsze, eksploracja jest oparta na tym samym mechanizmie, co oryginalny Myst – węzłach. Przejścia między nimi bywają strasznie ślamazarne/powolne, zaś każda wizyta na mapie lub ekranie zapisu stanu gry cofa naszą postać do pozycji startowej w danym pomieszczeniu. Pół biedy w przypadku pokojów, bo tam przeważnie i tak nie da się ruszyć, ale w paru miejscach jest to strasznie upierdliwe. Po drugie, konstrukcja zagadek. Niektóre mogą posiadać taką konfigurację, że zwyczajnie NIE DA się ich rozwiązać, ale to akurat nie problem – reset zagadki i jedziemy od nowa. Problemem jest to, że po każdym resecie słyszymy jeszcze raz te same komentarze, których nie da się wyłączyć, a które przeważnie pauzują akcję. Po trzecie, zagadka z mikroskopem to w zasadzie nie zagadka, tylko zdrowo przegięta minigra, którą na szczęście można pominąć, ale co przy niej napsujecie krwi, to wasze. Jako ciekawostkę dodam, że akurat tę zagadkę/minigrę pominięto (wraz z bodaj dwoma innymi) w wersji na IOS.

The 7th Guest jest niezłą grą oraz wartościowym kawałkiem historii. Jako przygodówce chciałem dać mu 4, jednak powyższe problemy irytowały mnie na tyle, że jestem zmuszony obniżyć ocenę do: 3+. Na pewno warto spróbować zagrać w niego, ale jeśli odpadniecie przez wzgląd na jego przestarzałość/konwencję, nic nie stracicie. Nawet fani przygodówek nie powinni mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.