niedziela, 7 lutego 2010

Mass Effect + Bring Down the Sky

Przed tą grą wzbraniałem się naprawdę długo. Jak tylko wyszła, ludzie zaczęli krzyczeć: RPG roku! Gameplaye, które miałem okazję oglądać, nieco mną zatrzęsły. W głowie mi się nie chciało pomieścić, jak można jakąś strzelankę TPP nazwać RPG roku. Ale to było kilka lat wstecz. Ostatecznie jakoś tydzień temu głód na gatunek s-f przycisnął mnie do ściany. No dobra, pora zrobić sobie przerwę od tych MMO i hack ‘n slashy, a Borderlands to było zdecydowanie za mało. Dodatkowym argumentem była premiera ME2, nad którym wszyscy rozpływali się w zachwytach. Raz kozie śmierć, pora nadrobić zaległości. Poszedłem do Empiku i kupiłem Mass Effect.

Czym jest RPG? Zgodnie z nazwą chodzi przede wszystkim o odgrywanie ról. Najprostszym zabiegiem na odegranie roli w grze jest podejmowanie decyzji w mniej lub bardziej znaczących momentach gry – jeżeli tylko tyle stanowi o gatunku, to i część przygodówek spokojnie się na to łapie. Dodajmy więc rozwój bohatera, jego umiejętności, różne klasy postaci, specjalizacje, parametry broni i czego tam sobie jeszcze zażyczymy. Wciągająca fabuła to obowiązek w tym gatunku. Na koniec jeszcze walka. Właśnie, walka – ten element Mass Effect przeszkadza mi w zaakceptowaniu tej gry jako RPG. Walka w Role-Playach zawsze kojarzyła mi się z turami, planowaniem, ewentualnie pauzą pozwalającą na to wszystko (np. Baldur’s Gate, Neverwinter Nights czy choćby Wiedźmin). ME pauzę posiada, ale jest ona zrobiona inaczej. Dlatego też właśnie ME nie jest dla mnie takim do końca RPG. Jednak bądźmy fair, czy w przypadku tej konkretnej gry terminologia ma jakiekolwiek znaczenie? Ni cholery. Bo niezależnie od szufladki, do której ją wrzucimy, to nadal kawał świetnie zrobionego software’u.

Swoją przygodę zaczynamy od stworzenia postaci. Muszę przyznać, że element łączenia się z bazą danych przypominał mi klimatem program instalacyjny starego Command & Conquer (tak, pierwszego). Wybieramy płeć, klasę postaci, dostosowujemy rysy twarzy, po czym ruszamy do boju – dosłownie. Mamy krótką odprawę, a zaraz po niej lądujemy w samym środku bitwy.

Tempo akcji jest doskonale zbalansowane. Walki są intensywne, dużo się dzieje, a niektóre momenty mają ograniczenie czasowe. Zazwyczaj jestem im przeciwny, ale tutaj te ograniczniki spisują się wyśmienicie. Czasu jest wystarczająco dużo, by zakończyć dane zadanie, ale sama obecność tykającego zegara naprawdę podnosi poziom adrenaliny. Oczywiście, gdyby cała gra składała się wyłącznie z szybkiej akcji, to w pewnym momencie nastąpiłby przesyt i zmęczenie tematem. Dlatego też w ramach urozmaicenia będziemy prowadzić drobne śledztwa, negocjować, rozmawiać, odkrywać złoża surowców, bądź artefakty obcych na niezbadanych światach, a jeśli mamy ochotę, to możemy też wdać się w romans.

Dialogi są mocną stroną ME. W niektórych starych grach bywało tak, że jeśli zdobędziemy jakieś informacje przed rozpoczęciem questa, to najczęściej dialog odpalany, by oddać już wykonane zadanie, był cokolwiek nienaturalny. Tutaj tego uniknięto. Gra kapitalnie dostosowuje się do postępu, jaki poczyniliśmy w rozgrywce, niezależnie od tego, czy jest to wątek główny, czy poboczne. Mało tego, jeśli niektóre z zadań oddamy w jednej kolejności, a za drugim podejściem w innej, to może się okazać, że rezultaty się różnią (minimalnie, ale jednak). Podobnie jest z rozmowami, które można poprowadzić na kilka sposobów (ich ilość można zwiększyć za pomocą umiejętności typu: urok czy zastraszanie). Z tymi dwoma wiąże się też nasz styl grania. Co prawda zakończenie jest jedno i jest tylko w ‘dobrej’ wersji, ale jak się okazuje, jest dobro i dobro. Otóż można odgrywać idealistę, który przedkłada bezpieczeństwo otoczenia nad swoje, albo renegatem, który ma w dupie konsekwencje i prze do zwycięstwa po trupach.

Same linie dialogowe też mają się czym pochwalić. Są zróżnicowane i znakomicie podkreślają charakter rozmówcy. Polecam posłuchać komentarzy naszego pilota – Jokera – po każdej misji związanej z fabułą, rewelacja. Aktorzy również zostali odpowiednio dobrani do swoich postaci, co w zestawieniu z dialogami i historiami poszczególnych person tworzy naprawdę ciekawych i wiarygodnych towarzyszy podróży. Z tymże muszę zaznaczyć, iż pisząc aktorzy, miałem na myśli oryginalną angielską obsadę.

Skoro jesteśmy przy części audio, to od razu należą się komplementy pod adresem muzyki. Fenomenalnie podkreśla chłód przestrzeni kosmicznej, gorycz porażki, smak zwycięstwa czy też napięcie. Gdybym miał teraz prowadzić sesję Gasnących słońc, ścieżka dźwiękowa z Mass Effect byłaby obowiązkową pozycją w tle.

Nie jestem zbyt wymagającym graczem, jeśli idzie o grafikę (ba, do tej pory jestem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że mi się niektóre lokacje z WoWa podobają), tak więc nawet jeśli ME nie spełnia jakichś tam dzisiejszych wydumanych standardów, mnie ona odpowiada. Modele są dobrze wykonane, poruszają się płynnie, tekstury mają przyzwoitą rozdzielczość, a dodatkowych wodotrysków jest pod dostatkiem. Jedna rzecz, która przykuła moją uwagę na dłużej to, podobnie jak we wspomnianym MMO, miejsca. Wykonane są mistrzowsko (zarówno strona wizualna, jak i same projekty), a każde z nich ma swój klimat. Pomijam tutaj niezbadane światy, bo one są nieco mniej zróżnicowane (choć dokładnie dwóch takich samych się nie uświadczy).

W obecnej edycji platynowej do gry dorzucono dodatek: Bring Down the Sky (Pinnacle Station też, ale jak dla mnie to zbyt słabe rozszerzenie, by o nim napisać coś więcej). Jest on utrzymany w podobnym tonie, co Tales of the Swordcoast do Baldur’s Gate czy Heart of Winter do Icewind Dale – dodaje nową lokację i kilka krótkich questów z nią związanych. Nie jest to obowiązkowy rozdział na drodze do zakończenia, ale zawsze to więcej punktów doświadczenia, kasy i nowego żelastwa do strzelania.

Fabuła nie należy do specjalnie zagmatwanych, ale zawiera pewną tajemnicę i potrafi wciągnąć, a to najważniejsze. Bo co z tego, że mamy skomplikowaną historię, której nijak nie potrafimy opowiedzieć? Już lepiej wziąć coś normalnego/przeciętnego, ba, nawet banalnego i opowiedzieć to z pasją. Tak właśnie czyni Mass Effect. Dobrze przedstawiona historia jest jak książka, albo film. W momencie gdy dotrzesz do słowa ‘Koniec’, czy też napisów i otrząśniesz się, zdając sobie sprawę, że jesteś z powrotem w rzeczywistości, będziesz wiedział tym samym, jak wciągająca była to opowieść. A ME było dla mnie na tyle dobre, by bez zbędnych ceregieli zagłębić się weń ponownie zaraz po napisach końcowych.

Jest jedna rzecz, która mi nie do końca odpowiada – podróżowanie pojazdem Mako. Czasami musimy przejechać nim pewien odcinek między lokacjami, likwidując po drodze siły wroga. Takie trasy są w grze chyba ze 3 i nie sprawiają trudności. Co mnie natomiast wkurza, to eksplorowanie niezbadanych planet w ten sposób. Pół biedy, gdy powierzchnia jest przede wszystkim płaska – wtedy idzie sprawnie. Gorzej, gdy 80% podłoża to góry. Wtedy Mako odbija się od nierówności jak piłeczka, wiruje w powietrzu niczym akrobata i generalnie robi wszystko, by utrudnić poruszanie się naprzód. Można przywyknąć, ale nadal uważam, że jest to uciążliwe.

Jeżeli jesteś na głodzie i brak ci gier s-f, a na dodatek strzelaniny i RPG należą do gatunków, które lubisz to... w zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze czytasz, bo na twoim miejscu kupiłbym Mass Effect co najmniej 2 akapity temu. Moja ocena: 5.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz