wtorek, 23 sierpnia 2011

Be my victim

Sam pomysł na pochodzenie Candymana jest... straszny. Nie że naiwny, czy bez sensu, naprawdę straszny i makabryczny. Filmy o mordercy z hakiem zamiast dłoni zawierają sporą liczbę elementów charakterystycznych dla slasherów, ale z własnym klimatem i podejściem. Warto tutaj wspomnieć o tym, że współtwórcą historii opowiedzianych w dwóch pierwszych filmach jest Clive Barker. Last but not least – Tony’emu Toddowi udało się wykreować na tyle charakterystycznego oprawcę, że jeśli ktoś zechciałby robić remake bez niego w roli głównej, to miałby poważny problem. Podobnych prób podjęto się przy remake’ach Nightmare on Elm Street oraz Hellraiser. Koszmar wyszedł koszmarnie, a Wysłannik... no cóż, na razie dostępny jest tylko zwiastun, ale jeśli nawet twórca oryginału (ponownie Barker) odcina się od niego, nie jest dobrze. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do filmów.

Candyman

Helen Lyle jest studentką piszącą pracę na temat lokalnych legend i mitów. W ten sposób trafia na opowieść o Danielu Robitaille’u – malarzu niewolniku, który został zlinczowany za miłość do białej kobiety. Krążą plotki, że jeśli wymówi się jego imię – Candyman – przed lustrem 5 razy, przyjdzie po mówiącego i go zabije.

Film ten pochodzi z 1992 roku, a mimo to klimatem przypomina produkcje z lat ’80. Jego atmosfera jest gęsta i ponura. Ciekawe ujęcia oraz posępna muzyka sprawiają, że spora część seansu wydaje się być balansowaniem na granicy snu i jawy. Żeby było ciekawiej, to nie jest tylko wrażenie widza. Główna bohaterka tak bardzo zatraca się w swoim poszukiwaniu prawdy, że sama powoli przestaje rozróżniać sny od rzeczywistości. Mało tego, w pewnym momencie zaczynamy stawiać sobie pytanie, kto tak naprawdę jest mordercą.

Jako że nie jest to typowy slasher, fani Piątku 13-ego oraz Halloween mogą się do niego zrazić. Nie mniej jednak warto dać mu szansę zarówno z punktu widzenia slasheromaniaka, jak i miłośnika tradycyjnych horrorów. Moja ocena: 4.

Candyman: Farewell to the Flesh

W pierwszym filmie jedną z drugoplanowych postaci był profesor, którego specjalnością były mity i legendy. Po wydarzeniach z jedynki napisał on książkę analizującą mit Candymana. Żeby dowieść, iż nie wierzy w całe to zamieszanie, wypowiada publicznie imię mordercy do obwoluty książki (która w pewnym sensie służy za lustro, bo zawiera odbicie mężczyzny w momencie, gdy trzyma ją przed sobą). Nieco później profesora odwiedza jednoręki oprawca, ponownie grany przez Tony’ego Todda. Niestety policja o morderstwo posądza jego niestabilnego umysłowo syna, zaś córka (nauczycielka z Nowego Orleanu) podejmuje się wyjaśnienia całego zajścia.

Sequel nie posiada może tak ciężkiej atmosfery, jak poprzednik, ale wciąż jest dobrym horrorem. Muzyka trzyma ten sam wysoki poziom, a i ujęcia są niewiele gorsze. To czego mu brakuje, nadrabia ilością informacji i szczegółowych wizji przeszłości oraz linczu Daniela Robitaille’a. Film zdecydowanie bardziej przystępny dla szerszego grona odbiorców i wart obejrzenia. Podobnie jak część pierwsza zasługuje na 4, choć tym razem z nieco innych powodów.

Candyman: Day of the Dead

Tym razem Candyman staje się zmorą swojej dalekiej prawnuczki, którą chce wykorzystać do swojego powrotu.

Ten film ma w zasadzie 2 zalety: Tony’ego Todda oraz motyw z zakończeniem historii/trylogii (który nota bene jest podobny do sposobu na pokonanie Freddy’ego Kreugera). Cała reszta to po prostu parada pomyłek i idiotyzmów. Główna bohaterka potrafi krzyczeć i prezentować się nago pod prysznicem – gry aktorskiej nie uświadczymy. Kwestie mówione przez Candymana zostały w zasadzie skopiowane z poprzednich obrazów. Motyw z wrobieniem jakiejś dziewczyny w morderstwa też już był. Jeżeli ktoś robi sobie candymanowy maraton, może obejrzeć ten film pro forma. Jeśli zaś wrażenia z dwóch pierwszych części były pozytywne i nie chcecie ich psuć, to tę część omijajcie szerokim łukiem. Ocena 2-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz