wtorek, 23 sierpnia 2011

Conan the Barbarian (2011)

Daruję sobie opis fabuły, bo nie dość, że nie wciąga, to jeszcze zwyczajnie razi banałami i dziurami. Ja rozumiem, że od heroic fantasy nie muszę wymagać, cytując mojego kumpla, skomplikowanej analizy psychologicznej Conana, ale do licha ciężkiego, żeby kino akcji nie powodowało napięcia/skoków adrenaliny? Panowie, nie tędy droga.

Drugim, tradycyjnym już niemal, problemem obecnych filmów jest forsowanie efektów 3D. Nowa wersja przygód barbarzyńcy z Cymerii podąża tym niechlubnym trendem, wymuszając, by widz siedział w przyciemniających obraz okularach, nie oferując zbyt wiele w zamian. Cienizna i to straszna.

Trzecim niemiłym dla mnie zaskoczeniem był montaż dźwięku. Po raz pierwszy musiałem zatykać uszy w trakcie seansu, bo hałas w niektórych walkach (szczęk oręża, wrzaski, łoskot przewracających się elementów otoczenia itd.) zagłuszał nawet muzykę!

Czwarty i ostatni problem – postacie/gra aktorska. Ponownie, rozumiem, że nie mam co się spodziewać roli pokroju Firtha, czy Rusha z The King’s Speech, ale JAKIEGOŚ grania chyba mam prawo oczekiwać, nie? Nie licząc w zasadzie Rona Perlmana i Jasona Momoa postacie są nijakie i zachowują się tak, jakby czytały swoje kwestie, a nie grały.

Tyle narzekania, czas na jakiś pozytywny akcent. Numer jeden to wspomniany Jason Momoa i jego wersja Conana barbarzyńcy. Fanatycy gry Arnolda już dawno spisali Jasona na straty, więc do nich nawet nie będę próbował trafić. Moim zdaniem nowa wersja Cymeryjczyka bije na łeb starą. Arnie był chodzącym czołgiem i niespecjalnie kojarzył się z literackim oryginałem. Jason jest zwinny jak jasna cholera, a walki w jego wykonaniu naprawdę robią wrażenie. I nie, nie jest to Matrix w świecie Hyborii. Ron Perlman jako ojciec Conana – rola bardzo krótka, ale solidna.

Walki i sceny akcji – nie licząc dosłownie kilku nietrafionych zbliżeń trzęsącą się kamerą, robią wrażenie i są głównym argumentem, dla których warto ten film obejrzeć. Są naprawdę widowiskowe i krwawe. Tak jest – krwawe. Conan nie jest postacią, która powinna robić za idola nastoletnich smarków (choć producenci/zwolennicy PG-13 na pewno by sobie tego życzyli) i dlatego tym razem słychać chrzęst łamanych kości, widać lejącą się krew i miażdżone ciała, a okrzykom bólu nie ma końca. Tak trzymać!

Poza akcją dobrze prezentują się też pozostałe aspekty wizualne. Mamy cieszące oko plenery Cymerii, gorącą pustynię, zasyfione lochy, ogromne zamki, knajpy pełne łajdaków, walące się ruiny, czy ziejące chłodem pieczary. Dorzućmy jeszcze klimaciarskie kostiumy, dobrą charakteryzację i oręż.

Ostatnim plusem jest całkiem spora liczba nawiązań do prozy Howarda. Film nie jest adaptacją jakiejś konkretnej odsłony literackiej, ale da się wyczuć, że ma z nimi coś wspólnego (choć dlaczego nasi tłumacze z Acheronu zrobili w napisach Acheront – tego nie rozumiem).

Jeżeli wyłączyć myślenie i jakoś przetrwać momenty między walkami, to jest to film na 3. W przeciwnym razie zwyczajnie się wlecze i nie jest wart wizyty w kinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz