Gdy pojawiły się zwiastuny pierwszego sezonu, ciężko je było traktować poważnie. Ot, kolejne studio chwyta się starej franczyzy. Udało się ściągnąć aktorów z oryginału i wrzucić tyle nawiązań do niego, że wysypują się z ekranu. Biorąc pod uwagę trendy branży rozrywkowej – to nie miało prawa wypalić. Na moje i wielu fanów szczęście autorzy pokazali, że odrobili pracę domową i wycisnęli z serii tyle miodności, że ciężko było uwierzyć. Otrzymaliśmy rewelacyjny serial z dobrze napisanymi i zagranymi postaciami, z którymi można się identyfikować. Problemy były zwykłe, codzienne, ale przez to często boleśnie realne. Zakończenie było jednocześnie ogromnym cliffhangerem, jak i powodem do obaw, że ten sezon to taka „lightning in a bottle” – coś, co się nie zdarza dwa razy. Jednak zwiastuny drugiego sezonu pokazały, że i tym razem się myliłem. Zapowiadana kontynuacja wyglądała tak dobrze, że na tę serię Cobra Kai czekałem z większą niecierpliwością niż na finał Game of Thrones.
Drugi sezon zaczyna się w miejscu, w którym zostawił nas pierwszy. Kreese wrócił i próbuje wkraść się w łaski Johnny’ego Lawrence’a. Cobra Kai wygrało turniej, ale Johnny nie jest zadowolony ze sposobu, w jaki to zrobili jego uczniowie, bo on sam w młodości odwalił podobny numer, a obecność Kreese’a tylko mu o tym przypomina. Po drugiej stronie barykady Daniel na siłę próbuje udowodnić, iż karate w wykonaniu jego dojo jest lepsze, jednak z mizernym skutkiem. Cobra Kai rośnie w siłę, a jedynymi uczniami Daniela są: jego córka i syn Johnny’ego, Robby. Lato jest gorące, a wiszący w powietrzu konflikt tylko zaognia atmosferę.
Już sam zarys tej serii robi wrażenie, a dalej jest tylko lepiej. Dla równowagi nie tylko Johnny musi zmagać się ze współczesnością. Tym razem dostaje się nawet Danielowi, który po wyjściu z bezpiecznego świata handlu samochodami zajął się reklamowaniem swojego dojo. Jego pierwsza reklama dojo na Youtubie zostaje zjechana za cultural appropriation i inne modne „powody” do obrażania się w dzisiejszych czasach. Lawrence w tym samym czasie odkrywa komputery, internet i smartfony, ale pojęcie praw autorskich i posiadanie tychże to dla niego wciąż czarna magia. Zresztą są to tylko drobiazgi na tle większej całości. Rywalizacja obu panów przybrała na sile do tego stopnia, że przeszła na ich uczniów. Kolejne spotkania i konfrontacje robią się coraz bardziej niebezpieczne. Tutaj muszę pogratulować autorom świetnego balansu napięciem. Jest ono rewelacyjnie rozmieszczone w całym sezonie. Są chwile, czasem całe odcinki, pozwalające odpocząć od draki i skupić się na innych aspektach, np. Daniel szukający pocieszenia podczas spaceru na plaży lub Johnny spotykający się z kolegami z Cobra Kai z czasów młodości. I tak – to kolejna grupa oryginalnych aktorów powracających do swoich ról. Z jednej strony takie zabiegi wydają się kiczowate (bo pełne montaży mających wzbudzić tęsknotę za prostszymi i bardziej beztroskimi czasami), ale z drugiej, jak już wspomniałem, są one niezbędne do wzięcia wdechu przed cięższymi chwilami, z finałem na czele. Nie żartuję z tym ostatnim. Ostatni odcinek nie dość, że jako całość trzyma w napięciu, to jeszcze swoim epilogiem potrafi przyprawić o opad szczęki. Jeśli widzieliście zwiastun drugiego sezonu, zapewne pamiętacie cover Cruel Summer w wykonaniu Kari Kimmel, który mógł wydać się ciut przedramatyzowany. I jest to idealny przykład doboru utworu do sytuacji. W zwiastunie to tylko ciekawostka muzyczna, jakich wiele ostatnimi czasy. Natomiast w finale… powiedzmy delikatnie, że wrażenie robi piorunujące i przyprawia o dreszcze. Do tego stopnia, że widz potrzebuje momentu, by ochłonąć, a dopiero potem może zacząć się wkurzać, że w takim punkcie przerwano opowieść (mógłbym powiedzieć, z jakim dużym filmem kojarzy mi się konstrukcja sezonu, ale zespoilowałbym sezon).
Podoba mi się też bardzo sprytne żonglowanie stereotypowymi scenami z dram młodzieżowych: ktoś kogoś widział robiącego coś tam, ktoś kogoś okłamał, ktoś czegoś nie powiedział – takie głupotki. W innych produkcjach są one dość często pozostawiane bez rozwiązania, albo służą wyłącznie zaostrzeniu konfliktu bez wyjaśnienia. Na szczęście nie tutaj. To znaczy zaostrzenie konfliktu i tak może się pojawić, ale bohaterowie dość szybko wyjaśniają sobie co i jak (nawet jeśli konfliktu nie da się zażegnać). Dotyczy to zarówno dzieciaków, jak i dorosłych. Niekiedy robią to w niewłaściwym momencie, ale to już życie.
Bałem się, że obecność Kreese’a spowoduje, że Johnny bezmyślnie wróci do swoich korzeni, ale nie. Autorzy wybrnęli z tego po mistrzowsku, pokazali jak bardzo Lawrence się zmienił (i że ta podróż jeszcze się nie skończyła), a wraz z nim jego relacje z byłym sensei.
Wprowadzono istotne może nie tyle zmiany, co nawiązania. Poprzednio mieliśmy do czynienia ze wspomnieniami przede wszystkim z pierwszego Karate Kida, a taki Terry Silver był tylko wymieniony w dialogu. Tutaj pojawiają się już konkretne sceny z KK3 i KK2. Znajomość filmów nadal nie jest wymagana, bo dostajemy konkrety na ekranie, ale jak ktoś chce zgłębić temat, ma teraz ku temu większy pretekst.
Aktorzy jak zwykle spisują się na medal. Mniej Lawrence’a oznacza, że pozostałe postacie mają większe pole do popisu, zwłaszcza dzieciaki, u których przechodzą największe zmiany. Nowi bohaterowie ładnie komponują się z weteranami serialu.
Akcję okraszono bardzo fajną ścieżką dźwiękową, łączącą klasyki z lat osiemdziesiątych ze współczesnymi utworami lub remiksami.
Są dwa drobiazgi, na które kręcę nosem, ale podkreślam, że na odbiór całości w moim przypadku nie wpłynęły. Po pierwsze – postać Tory. Wydaje mi się ciut przerysowana. Rozumiem, że jest potrzebna, by popchnąć wątek Miguela w konkretnym kierunku i w interakcjach z nim działa to całkiem dobrze, ale jej wszelkie spotkania z Sam są dziwne. Niby uzasadnienie tkwi w charakterze dziewczyny i jej tle społecznym, ale nawet w porównaniu do innych osób stanowiących ucieleśnienie jakichś stereotypów Tory wypada nieco groteskowo.
Po drugie – Daniel. Jak na osobę, która osiągnęła wiele i powinna być świadoma, że nie wszystko zależy od chęci czy umiejętności, że czasami potrzeba odrobiny szczęścia, zachowuje się jak kompletny buc i traktuje z wyższością nie tylko Johnny’ego. Mało tego, jako postać rozwija się najwolniej, może właśnie przez zbyt wielką pewność siebie. Doprowadza to do sytuacji, w której otoczenie gimnastykuje się na wszelkie sposoby, by go udobruchać i przynajmniej doprowadzić sytuację na grunt neutralny (kolejna scena w knajpie) tylko po to, aby następnego dnia wszystko szlag trafił z powodu losowego wydarzenia. I już pan LaRusso zapomina, o czym mówił pewnie z 8 godzin wcześniej. Bucometr wraca do domyślnej, maksymalnej pozycji.
Niemniej jednak na Cobra Kai – Season 2 bawiłem się wyśmienicie i gorąco go polecam. Moja ocena: 5+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz