niedziela, 3 czerwca 2018

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 1

Gdy Marvel ogłosił, iż poza filmami zamierza powiększać uniwersum za pomocą innych mediów, cieszyłem się, że ho ho. Miałem wizję, iż niczym w komiksach będziemy mieli przeplatankę. Czasem w TV pokaże się Iron Man, a w filmach usłyszymy nawiązanie do seriali. Niestety, pierwszy sezon Agentów sprezentował mi taki kubeł zimnej wody, że przez długi czas nie mogłem znieść tej serii (zwłaszcza, że moim zdaniem lepszą Agentkę Carter anulowano po dwóch sezonach, a Agentów nie), ale mimo to oglądałem odcinek za odcinkiem. Z perspektywy czasu i większego bagażu doświadczeń mogę śmiało powiedzieć, iż moje początkowe podejście nie było fair. Mało tego, pod względem nawiązań, nie tylko słownych, Agenci spisują się najlepiej ze wszystkich produkcji.

Zanim przejdę do konkretów, muszę wspomnieć, iż nie czytałem ani jednego komiksu poświęconego samej SHIELD. We wszystkich opowieściach, z jakimi miałem do czynienia, agencja była zawsze gdzieś w tle. Tym samym nie mam takiego punktu odniesienia, jak w przypadku np. Spider-Mana. Do rzeczy.

Przy zapowiedziach tego sezonu miałem zagwozdkę, czy serial będzie prequelem? Przyczyną tejże była obecność Clarka Gregga, której po Avengers nikt nie oczekiwał. Nie dość, że Phil Coulson jest jednym z głównych bohaterów oraz dowódcą komórki SHIELD, to akcja ma miejsce po Avengers, a tajemnica jego powrotu jest jednym z ciekawszych wątków.

Pod względem klimatu pierwszy sezon najbardziej przypomina to, jak SHIELD zachowywało się w Thorze oraz The Winter Soldier, tylko tu na ciut większą skalę. Początkowe odcinki starają się nawiązywać do kinowego rodzeństwa, jak się tylko da. Niekiedy są to urywki samych filmów, innym razem rozgrywanie konsekwencji tychże (Thor: The Dark World, Captain America: The Winter Soldier). Do tego dochodzą pojedyncze przedmioty, wzmianki w rozmowach, a raz na X odcinków jakiś występ gościnny (Maria Hill, Nick Fury, Lady Sif). Oprócz tego seria poszerza uniwersum o inne rzeczy znane z komiksów, jak np. postać Deathloka.

Aktorsko najbardziej do gustu przypadli mi Clark Gregg, Ming-Na Wen oraz sporadyczne popisy Samuela L. Jacksona i Billa Paxtona. Seria potrafi nieźle balansować między akcyjniakiem, a częścią szpiegowską, chociaż utrzymywanie w tajemnicy rozpierduchy, jaką robią ludzie w serialu, to bajka na poziomie Transformers Baya, a akcje szpiegów przypominają niektóre średnie tytuły z Bondem. O dziwo, napięcie, jakie autorzy kreują od 17 odcinka wzwyż (czyli wspomniane już konsekwencje wydarzeń z filmu The Winter Soldier) potrafi zaskoczyć.

Moja ocena tego sezonu zmieniała się z biegiem czasu. Gdy rozpoczynałem przygodę z Agentami, ze względu na wybujałe oczekiwania i odczuwaną przez ich pryzmat nudę dawałem serii 2. Osoby bez tych oczekiwań oraz bez jakiejś szczególnej miłości do marvelowego kiczu prawdopodobnie podniosą ocenę do 3 – bo serial nie jest zły, ale na tle rozbuchanych produkcji kinowych prezentuje się przeciętnie. Natomiast jeśli potraktować go jako osobną produkcję, zaś nawiązania jak easter eggi, a nie cel, to jest to solidna pozycja potrafiąca dostarczyć rozrywki. W tym wariancie dostaje: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz