niedziela, 3 października 2021

If he turns me into a mummy, you're the first one I'm coming after!

Lubię klasyczne horrory. Fakt, do niektórych musiałem przekonywać się powoli (Dracula z Belą Lugosim), inne spodobały mi się od razu (The Wolf Man). Do tej drugiej kategorii zalicza się także Mumia z Borisem Karloffem (tak, jego bardziej znaną rolą jest potwór w flimie Frankenstein). Widowisko z 1932 jest z rodzaju tych powolnych, stonowanych i klimaciarskich. Jego natura zmieniała się w zależności od dekady, w której kręcono nową wersję historii. Jednak gdy w 1999 wyszła kolejna iteracja, trochę się zdziwiłem zmianą konwencji, ale zabawa i tak była dobra.


The Mummy (1999)


Seans rozpoczyna się od podania informacji, kto będzie głównym antagonistą. W tej części horror jest najbardziej odczuwalny i może być trochę mylący. Gdy wieko sarkofagu się zatrzaskuje, jesteśmy rzucani w przód do roku 1926, kiedy to rodzeństwo Jonathan i Evelyn Carnahan stara się odnaleźć Hamunaptrę – legendarne miasto zmarłych. Naturalnie nie są jedynymi zainteresowanymi odkryciem i potencjalnymi skarbami. A im więcej ludzi, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś wypuści pogrzebane tam zło.

Jak już wspomniałem, najwięcej horroru jest na początku. Potem trafia się na jego elementy w trakcie, ale większość opowieści przypomina raczej przygody Indiany Jonesa lub stare filmy przygodowe przyprawione odrobiną współczesnego, czarnego humoru. Jest to w dużej mierze zasługa Brendana Frasera. Nie podejrzewałem go o to, że będzie potrafił poprowadzić cały film i nie wypaść przy tym głupkowato. W ogóle obsada jak na tak kiczowaty zamysł daje z siebie, ile może i nie psuje klimatu. Śmiałbym powiedzieć, że tak mogłaby wyglądać sesja w Pulp Cthulhu.

Porównałem tę wersję Mumii do starego kina przygodowego. To skojarzenie budzą przede wszystkim zdjęcia oraz oprawa dźwiękowa. Odczucie pojawiało się przy ekspozycji danego miejsca albo rzutach np. na całe pomieszczenie. Przy zbliżeniach i w scenach akcji jest już bardzo współcześnie i dynamicznie. Akcję śledzi się bardzo wygodnie, wszystko jest przejrzyste, a widz się cieszy, że nikt nie wpadł na durny pomysł wykorzystania trzęsącej się kamery.

Gdybym miał ponarzekać, to na dwie rzeczy. Pierwszą są efekty specjalne, które już w momencie wypuszczenia filmu wyglądały tak sobie. Zwłaszcza, że starsze tytuły, choćby pokroju Jurassic Park, wyglądały (i nadal wyglądają) lepiej. Chociaż w porównaniu z sequelem (o czym będzie niżej) nie są takie złe. Drugą rzeczą jest czas trwania. I to już bardziej kwestia gustu. Dałoby się opowieść przyciąć w paru miejscach (zwłaszcza w finale, gdy wszyscy bawią się w ciuciubabkę z Imhotepem), ale wtedy straciłaby na płynności i smaczkach (monolog Jonathana odnośnie wielbłądów).

The Mummy z 1999 to przyjemne kino przygodowe z domieszką grozy. W sam raz na weekendowy wieczór. Bawiła w 1999, bawi i teraz. Moja ocena: 4+.


The Mummy Returns


Nie spodziewałem się, że polubię ten film. Jego głównym założeniem jest: więcej tego samego. Zamiast jednego złodupca, mamy dwóch. Zamiast jednej reinkarnacji babki z przeszłości, mamy dwie i tak dalej.

W 1933 kolejna grupa próbuje wskrzesić Imhotepa. Chcą, aby ten pokonał Króla Skorpiona i w ten sposób przejął jego armię, która podbije świat. Akurat w tym samym czasie małżeństwo Rick i Evelyn O’Connel szukają artefaktów związanych ze wspomnianym władyką. Naturalną konsekwencją jest to, że ich drogi się skrzyżują, angażując przy tym kolejne znane oraz nowe postacie.

TMR to już kino przygodowe pełną gębą. Tak, są tam momenty, które mogą kogoś wystraszyć, ale całości bliżej do Piratów z Karaibów niż Drakuli. I muszę przyznać, że byłem zachwycony każdą minutą widowiska. W jego trakcie miałem zmieniające się miejsca akcji. Dekoracje przygotowano z taką dbałością o szczegóły, że brak słów. Zdjęcia są świetne, a symfoniczna muzyka doskonale podkreśla atmosferę. Sceny akcji są dynamiczne, przejrzyste i różnorodne, a ekspozycja nie nudzi. Dodatkowo tytuł gwarantuje graczom Diablo 2 co najmniej jedno wspomnienie niczym flashback z Wietnamu.

Chemia między postaciami jest rewelacyjna. Każdy pasuje do danej frakcji, nikt nie sprawia wrażenia zbędnego. Wielkie brawa należą się za postać Alexa, który odstaje od stereotypów dzieciaka w opałach. Fakt, może go trochę przegięto, ale na potrzeby tej opowieści sprawuje się znakomicie. Dla porównania: W Captain America: The First Avenger jest taka scena, w której Rogers goni jednego złola. Ten ostatni próbuje opóźnić pościg i wrzuca jakiegoś przypadkowego małolata do głębokiej wody. Steve nie byłby sobą, gdyby nie rzucił się na ratunek, ale w momencie, gdy chce skakać, chłopak wynurza się i mówi: Umiem pływać, goń go. Alex jest właśnie takim dzieckiem – wpada w dużo gorsze tarapaty, ale wykorzystuje każdą okazję do tego, by uprzykrzyć życie antagonistom i/lub pomóc rodzinie.

The Mummy Returns to  również worek rozmaitości. Zawarto w nim chyba ze 3 sceny batalistyczne, ze 2-3 pościgi, od groma walk i uciekania. Evelyn z jakiegoś powodu dostała dodatkową historię o reinkarnacji, którą przy okazji powiązano ze scenami z pierwowzoru. Powracają Jonathan oraz Ardeth. Do tego trzeba doliczyć nowych wrogów, w tym sporą ilość mięsa armatniego i zwrot akcji, który przez moment może nawet zaskoczyć (a zaraz potem przypominacie sobie, jak go rozwiązać). Generalnie autorzy robią wszystko, aby cały czas coś się działo i taka karuzela atrakcji może niektórych zmęczyć.

Mnie akurat zazgrzytały dwie rzeczy, ale że są to drobiazgi, wspominam pro forma. Pierwszą jest wiek Alexa. Wprowadza dziurę fabularną. Młody twierdzi, że ma bodajże 9 lat. Tylko że te 9 lat temu to Rick i Evelyn jeszcze się nie znali, a co dopiero mówić o majstrowaniu potomstwa. Drugą są efekty specjalne. Pisałem wyżej, że tutejsze są gorsze od tych z jedynki i jest to połowicznie prawda. Imhotep w swojej trupiej wersji utrzymuje poziom. Gorzej wypada Król Skorpion w wersji CGI, ściana wody oraz armia Anubisa. Ich wygląd niespecjalnie działał już w 2001 i nic się w tej kwestii nie zmieniło. To, co ratuje tę część grafiki, to kreatywność. Choćby projekt i poruszanie się potwora, w jakiego zamieniono Dwayne’a „The Rock” Johnsona zasługuje na uznanie. Sekwencja z kurduplami w dżungli również daje radę, podobnie jak ujęcie na przepaść przypominającą wrota do piekła z ofiarami wystającymi ze ścian.

Ciekawostką jest nie tylko to, że to dopiero drugi film w karierze Johnsona, ale także fakt, iż historia Króla Skorpiona wydała się na tyle ciekawa, iż powstała o nim osobna seria filmów (którą planuję obejrzeć).

Podsumowując, Mumia powraca to doskonały koktajl przygodowy zawierający od groma składników. Sprawił mi więcej frajdy niż poprzednik. Jest absurdalny, ale przy tym widowiskowy i naprawdę dwoi się i troi, aby oglądający nie mógł się oderwać. Moja ocena: 5-.


The Mummy: The Tomb of the Dragon Emperor


Po tym, jak zaskakująco dobrze bawiłem się przy drugiej Mumii, miałem nie lada oczekiwania wobec trzeciej. Pierwsza lampka zapaliła mi się, gdy zobaczyłem datę produkcji: 2008. Kurde, faktycznie zwiastun widziałem przed The Dark Knight Nolana. Siedem lat odstępu między poszczególnymi częściami nie wróży niczego dobrego.

Druga lampka zaświeciła się, gdy zobaczyłem skok czasu w fabule. Z 1933 do 1946. Taki zabieg jest stosowany zazwyczaj, kiedy autorzy chcą drastycznych zmian. I miałem rację – twórcy zrobili to tylko po to, aby Alex był już dorosły i grał równie ważną rolę co jego rodzice. Ironii temu wszystkiemu dodaje fakt, iż w 2008 wyszedł nieszczęsny Indiana Jones 4, który wykręcił dokładnie to samo.

Lampka numer trzy – Evelyn nie jest już grana przez Rachel Weisz, tylko przez Marię Bello. I o ile do jakości aktorstwa nie da się przyczepić, o tyle braku chemii nie mogłem przełknąć. Niby wszyscy bohaterowie są, niby grani tak samo, a jednak czegoś brakuje. Wszystkie interakcje sprawiają wrażenie odgrywanych dla formalności. To ostatnie tyczy się zresztą całego filmu. Nie ma poczucia: Co jeszcze efekciarskiego możemy wrzucić? Tylko odhacza się tu listę zakupów. Kolejna mumia – ok, w końcu o tym jest seria. Ale żeby ta znowu miała armię do dyspozycji, a jedyne, czym się różni, to chińskie, a nie egipskie pochodzenie? Naprawdę współczuję Jetowi Li – facet dał z siebie, ile mógł, ale zarówno od strony aktorskiej, jak i kopanej nie dali mu zbyt wielkiego pola do popisu.

W ogóle na każdym kroku odczuwałem, jakby twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą osiągnąć. Wspomniany generał grany przez Jeta Li – skoro jest taki aktor i taka postać, oczekuję efekciarskiego kopania i bitew. Kopania jest mało i do tego mało wyszukane, a bitwy to przede wszystkim masówka CGI, która zlewa się z tłem i męczy oczy.

Nie licząc ekspozycji, żadne z pokazanych miejsc oraz sekwencji nie zaskakują taką dbałością, jak poprzednik. Cholera, nawet walczące yeti zamiast banana na gębie budziły zażenowanie.

Nie chcę już kopać leżącego. Trzecia Mumia zawiodła mnie na tyle, że oglądałem ją na raty, żeby w ogóle przebrnąć. Nudziłem się strasznie, a gdy zobaczyłem, że w połowie widowiska próbowano powtórzyć zwrot akcji z dwójki (zmieniając tylko postać), tylko pacnąłem się w czoło. Moja ocena: 2+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz