Tytuł, który od pierwszych chwil wywoływał we mnie sceptycyzm. Nie jestem jakimś gigantycznym fanem oryginału, ale lubię go na tyle, że gdy dowiedziałem się, że coś takiego powstanie i wziąwszy pod uwagę obecne czasy, pełne remake’ów, rebootów i sequeli mających w poważaniu swoje pochodzenie, odczułem niepokój. Na szczęście jego dużą dozę rozwiał pierwszy zwiastun, po którym człowiek zyskał kolejny pretekst, by drzeć się przy Welcome to the Jungle.
Na dzień dobry zaskakuje fakt, że pomimo upływu 20+ lat (licząc od Jumanji, nie Zathury) autorzy filmu zdecydowali się na sequel, a nie odświeżanie. Ba, potraktowali swoją twórczość na tyle poważnie, iż wiele z proponowanych pomysłów jest tak dobranych, że chce się powiedzieć: No tak, logiczne.
Welcome to the Jungle zaczyna się w momencie, w którym skończyło się Jumanji. Ktoś znajduję piekielną planszówkę na plaży i bierze do domu. Na miejscu pada komentarz, że nikt już nie gra w planszówki. Tak więc tytułowy obiekt zamienia się w konsolę i kartridż do niej (tak jakby chciano przeprosić się z książkową Zathurą). Wizualnie nawiązuje do platform z lat ’80. Widziałem gdzieś pytanie – dlaczego nie do czegoś, co było dostępne w 1996 (rok, w którym rozpoczyna się akcja filmu). To jest jeden z tych logicznych (dla mnie) pomysłów. W Jumanji była to planszówka – obiekt, o którym nawet dzieci z 1969 mówiły, że z niego wyrosły. Teraz jest to przestarzała konsola, którą nastolatkowie olewają. A jednak w obu przypadkach udaje się przyciągnąć czyjąś uwagę. Wracając do rzeczy, gra pod nową postacią wchłania grającego. Mija 20 lat i ten sam los spotyka czworo nastolatków, którzy akurat trafili na nią podczas odsiadywania szkolnej kary. Wszyscy trafiają do Jumanji. Ich cel – zdobyć klejnot skradziony przez Van Pelta i jego pomagierów, odłożyć go na miejsce (w centrum krainy) i przywrócić równowagę krainie.
Na pewnym etapie wręcz nie mogłem doczekać się seansu. Jednak po jego rozpoczęciu zapał zdążył opaść. W Welcome to the Jungle jest równie dużo świetnych patentów, jak i niespecjalnie udanych. Z jednej strony mamy kalejdoskop odwiedzanych miejsc, efektów specjalnych i scen akcji, z drugiej nie odczuwa się ich wagi. W pierwszym filmie to gra wylazła do świata rzeczywistego i wpływała nie tylko na grających. Miasteczko było wręcz pogrążone w chaosie, gdy zwierzyna się po nim rozlazła. Tutaj niezależnie od skali rozwałki całość wpływa tylko na 5 osób. Cała reszta to gra. Fakt – bohaterowie mogą zginąć, niczym w Sword Art Online, czy Matrixie, ale jakoś napięcia to nie powoduje.
Kolejna rzecz – nowa wersja Jumanji. Wbrew pozorom gra planszowa jest bardziej uniwersalna, bo praktycznie każdy dzieciak miał z jakąś styczność (nawet jeśli mówimy tylko o Chińczyku, Monopoly i Grzybobraniu). Konsola nawiązująca do czegoś, co jest obecnie postrzegane jako retrogranie, skutecznie potrafi zdystansować widza (zwłaszcza młodszego). Ba, rodzaj gry (wliczając w to koncepcje umiejętności, żyć, ekwipunku, zagadek, sekwencji przerywnikowych oraz bohaterów niezależnych) który może kojarzyć się z erą Nintendo jeszcze bardziej ten dystans zwiększa.
Ekspozycja – niby potrzebna, żeby zaprezentować wszystkie niezbędne elementy (w tym cechy postaci oraz środowisko, któremu muszą stawić czoła będąc dokładnym przeciwieństwem samego siebie), ale na tle oryginału jest rozwleczona. Tam w ciągu 20 minut mieliśmy 3 przedziały czasowe, dwa duety grające w Jumanji, oddzielone od siebie przez okres 26 lat i od razu doświadczaliśmy działania samej planszówki. Tutaj po początkowym zniknięciu jednego gościa musimy naprawdę naczekać się, zanim akcja na dobre się rozkręci. Z tymi przeciwieństwami wiąże się jeszcze jeden zgrzyt. Pomimo ich świetnego zagrania przez aktorów („szara myszka” uwięziona w ciele Karen Gillan, próbująca uwodzić pod dyktando dziewczyny, która na co dzień nie ma z tym problemów, jest przekomiczna) są strasznie przewidywalne. W trakcie całej opowieści może ze dwa razy zdarza się akcja, w której postacie ciekawie eksploatują mechanikę gry, żeby zrobić ją w konia (przeważnie zespołowo), ale gdy dochodzi do solowego popisu, z kilometra widać, kto i co (wbrew swoim przyzwyczajeniom) zrobi.
Czy w związku z tym drugie Jumanji to zły film? Bynajmniej. To całkiem przyjemny akcyjniak, który nadaje się na rodzinne oglądanie i w takim wypadku zasługuje na 4. Moim zdaniem nie wytrzymuje do końca porównania z pierwowzorem, przez co moja ocena to: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz