piątek, 11 czerwca 2010

Mirror’s Edge

Skakanie i elementy parkour są kolejnymi rzeczami, które lubię w grach. Jest to jeden z powodów, dla których wracam do trylogii Piasków czasu. No dobra, ale ile można przechodzić 3 gry? Trzeba od czasu do czasu sięgnąć po coś nowego. Assassin’s Creed okazał się zbyt łatwy (gra w zasadzie wszystko robi za gracza, wystarczy tylko nakierować postać), a Prince of Persia 2008 grał się sam (autentycznie takie było moje odczucie). Mirror’s Edge miał być nieco innym podejściem do tematu (perspektywa pierwszej osoby), a do tego naszym placem zabaw miało być ogromne miasto. Pierwsza myśl – miodzio! Szybko okazało się, że wstępne oceny nie były zbyt wysokie, więc postanowiłem przeczekać, aż ME wyjdzie w jakiejś reedycji (co było kwestią czasu). Ostatecznie pojawiła się w serii EA Classics. Mimo to wciąż nie byłem przekonany do jej zakupu. Dopiero krótka rozmowa z koleżanką ze studiów dała mi motywację (inna sprawa, że tytuł i tak odleżał swoje na półce, zanim się za niego wziąłem).

Na czas przygody wcielamy się w Faith - sprinterkę zajmującą się dostarczaniem wiadomości nieoficjalnymi kanałami. Dlaczego jest zapotrzebowanie na takie usługi? Rzeczywistość okazała się spełnieniem Roku 1984 Orwella. Wielki brat patrzy, władza trzyma wszystkich za pysk, ale jeśli jesteś grzecznym obywatelem, to nic Ci nie grozi. O dziwo, większość ludzi wybrała wygodne życie pod okiem wspomnianej władzy i ma gdzieś to, że jedynym prawem jakie ma, to trzymać dziób na kłódkę (bo tak jest wygodniej). No cóż, nie każdemu odpowiada taki stan rzeczy. Stąd też właśnie wzięła się idea kurierów/sprinterów – ludzi, którzy przekazują wiadomości/przesyłki poza zasięgiem wzroku władzy. W takim środowisku pomysłów na fabułę można wcisnąć naprawdę wiele. Szkoda, iż zdecydowano się na największy możliwy banał: siostra głównej bohaterki zostaje wrobiona w morderstwo i od nas zależy jej los. Może jeszcze byłbym w stanie wybaczyć takie posunięcie, gdyby podano to w jakiś zawikłany sposób czy coś. Niestety, ktoś chyba wyszedł z założenia, że skoro to nie jest przygódowka czy RPG, to nie ma sensu motać. Tym samym w momencie poznania wszystkich postaci bardzo łatwo jest przypisać im role (a opcji jest tak niewiele, że popełnienie błędu jest mało prawdopodobne).

Potencjał zmarnowano, ale pretekst do ganiania po dachach i nie tylko - jest. Gdyby oceniać tę produkcję wyłącznie na podstawie tego elementu, powinna dostać 4 lub 5 w skali szkolnej i to bez gadania. Assassin’s Creed zwyczajnie mnie rozleniwił. Tam niezależnie od tego, którędy się biegło, można było w zasadzie skakać w ciemno, bo albo postać się czegoś łapała, albo doskakiwała na odpowiednią powierzchnię i można lecieć dalej. Jakież było moje zdziwienie, gdy w ME skacząc przez dosyć sporą przestrzeń między budynkami, nie zahaczyłem o docelową krawędź nawet paznokciem, tylko zleciałem na pysk. Pierwszą myślą było: WTF? Okazało się, że zwyczajnie za wcześnie skoczyłem. W AC w zasadzie całe skakanie było marginesem błędu i jeśli nie skakaliśmy do wody, czy z naprawdę wysokiej wieży (bodajże ze 2 razy w całej grze), to nie było jak się zabić. ME jest pod tym względem bezlitosne, margines błędu minimalny, a my będziemy powtarzać sekwencje tak długo, aż przez nie przebrniemy. I wiecie co? Bardzo mi się to podobało! Jest jeszcze taki mały szczegół odnośnie pokonywania przeszkód. Ów szczegół zwie się Flow. Zasada jest prosta – im szybciej biegniesz, tym płynniej i sprawniej pokonujesz teren. Co prawda nie sprzyja to rozglądaniu się i planowaniu, ale bardzo podkręca tempo akcji. Poza tym nie jesteśmy zostawieni sami sobie – najważniejsze obiekty, których możemy użyć, by dotrzeć do celu, są zaznaczone na czerwono. Samo oznaczenie pojawia się na tyle wcześnie, byśmy zdążyli podjąć decyzję (a czy doskoczymy, to już osobna historia).

Wizualnie Mirror’s Edge jest bardzo przyjemny dla oka. Czytałem, że nie wszystkim ludziom odpowiada miasto złożone z bieli, czerwieni, błękitu i zieleni, ale moim zdaniem takie proste kolory i ostre kształty doskonale kreują klimat miasta utopijnego, w którym tylko na wierzchu wszystko wygląda dobrze. Obserwowanie akcji z perspektywy pierwszej osoby również ma swój urok i wyróżnia się spośród gier wydanych ostatnimi czasy.

Dźwiękowo jest w porządku, aczkolwiek bez rewelacji. Fajnie się słucha muzyki z gry, dźwięki pasują do otoczenia i byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie polscy aktorzy. Nie wiem, jak wygląda sprawa z oryginalną ścieżką dialogową, ale polskie głosy są zwyczajnie sztuczne, rzadko kiedy zgrane i potrafią irytować. Można byłoby zaserwować wersję kinową, ale jak zwykle wydawca wie lepiej.

Przyznam się, że musiałem nieco ochłonąć po przejściu tej gry, w przeciwnym razie zacząłbym opis wrażeń od bluzgów. O ile część akrobatyczna gry jest rewelacyjna, o tyle walki są zwyczajnie do dupy. Niby stosują się do podobnych zasad, co bieganie (im sprawniej zadajesz ciosy/kontrujesz, tym szybciej przeciwnika położysz, a rozbrajasz go w momencie, gdy broń świeci się na czerwono), ale jeśli dostaniesz po głowie, to jest gorzej. Zrozumiałbym, gdyby Faith tylko zwolniła ruchy, ale bardzo często bywało tak, że w ogóle przestawała reagować na naciskane klawisze! Nie mam pojęcia, czy to urok wersji PCtowej, czy generalnie walka wygląda tak sztywno, niezależnie od platformy. Jedno jest pewne – na sam koniec dostajemy kilku nieco cwańszych przeciwników do pobicia i niestety więcej czasu zajęła mi walka ze sterowaniem niż z adwersarzami. Kolejnym zabiegiem, który powodował u mnie frustrację, jest ‘przyklejanie’ się do przeciwnika. Jest taka sytuacja: biegniemy w kierunku policjanta, wykonujemy wyskok i kopiemy w powietrzu. Gościu zatacza się do tyłu, ale jeszcze nie pada. Powinno nam to dać wystarczająco dużo czasu na ominięcie go, gdyby nie to, że w momencie zadania ciosu Faith przestaje poruszać się swobodnie, a zaczyna biegać dookoła kopniętego! W walce z kilkoma dobrze wyszkolonymi pacjentami potrafi to napsuć krwi, uśmiercić naszą sprinterkę i kazać powtarzać scenkę. Innym babolem, który mnie drażnił, jest niemożliwość alt+tabowania gry bez jej zawieszenia. Może to wina mojego kompa, a może jednak optymalizacji, nie wiem. Wiem, że było i że mnie wkurzało.

Większość gry bardzo mi się podobała. Niestety jest to tytuł na tyle specyficzny, że nie każdemu podejdzie (nawet jeśli jest miłośnikiem serii PoP). Bieganie/skakanie – plus, grafika – plus, muzyka/dźwięki – plus, fabuła – minus, sterowanie w walkach – minus. Głosy aktorów (mimo iż są kiepskie) pominę, bo nie wpłynęły na ogólną opinię o grze. Całość: szkolna 3. Kto wie, może sequel będzie lepszy.

niedziela, 23 maja 2010

Secret Files: Tunguska

Ostatnimi czasy zacząłem rozróżniać 3 kategorie przygodówek:

1) gdzieś tam dochodzi do morderstwa/serii morderstw, a my jako detektyw/inspektor/agent musimy odnaleźć sprawcę (serie Still Life, Art of Murder, Sherlock Holmes). 2) porywają nam kogoś z rodziny (wujek, ojciec), ten ktoś jest zazwyczaj znanym naukowcem, a że rodziny się nie opuszcza w potrzebie – ruszamy na ratunek (Tunguska, Nibiru, Rytuał Skorpiona). 3) pozostałe pomysły (przeważają te z ratowaniem świata). Oczywiście jest to tylko moje widzimisię. Nie widzę nic złego w przetwarzaniu tych samych pomysłów, jeśli są one opowiedziane dobrze i sprawiają radość odbiorcy.

Do dobrze opowiedzianego schematu nr 2 zalicza się gra Secret Files: Tunguska. Zanim ujrzymy główne menu, oglądamy animację przedstawiającą wydarzenie, wokół którego wszystko się kręci – katastrofę tunguską. Kolejny fragment wprowadzenia widać już po rozpoczęciu gry. Ojciec głównej bohaterki znika w dziwnych okolicznościach. Nina Kalenkowa (bo tak się owa bohaterka nazywa) przyjeżdża na miejsce spotkania, ale zamiast ojca zastaje niesamowity bałagan. Od tej pory rozgrywka jest nasza. Tunguska jest typowym klikaczem. Lewy przycisk myszy odpowiada za akcje, prawy opisuje lub przybliża dany obiekt. Przygodówki z ostatnich lat (zwłaszcza te z kategorii nr 1) opierają się w dużej mierze na rozmowach. Kombinowanie z przedmiotami jest na drugim miejscu. Tajne Akta (polski tytuł) wyłamują się. Tutaj działań na przedmiotach jest odczuwalnie więcej. Owszem, potrzebne nam informacje nadal będziemy czerpać przede wszystkim z rozmów, jednak przerwy między tymi rozmowami na rzecz naszego kombinatorstwa są naprawdę długie. Sporadycznie musimy stawić czoła jakiejś łamigłówce (głównie wymyślnym zamkom). Poziom skomplikowania zagadek może okazać się odrobinę za wysoki, jeśli jest to pierwsza przygodówka, w jaką gracie. Weterani będą mieli łatwiej, choć też może się zdarzyć, że niektóre zestawienia przedmiotów spowodują zdziwienie (np. piłowanie deski w Irlandii, dlaczego jej zwyczajnie nie połamać?).

Grafika jest śliczna. Szczegółowe lokacje, płynne animacje i dość dynamiczne przerywniki. W zestawieniu z oprawą dźwiękową (bardzo dobre odgłosy tła, klimaciarska muzyka i pasujące głosy aktorów) tworzą naprawdę sugestywną atmosferę. Szkoda tylko, że zestawienie kwestii mówionych wyszło jakoś tak sztucznie. Znowu ma się to uczucie, że dosłownie każde zdanie było nagrywane osobno, zwłaszcza jeśli posłucha się tych, które rzekomo zostały przerwane przez kogoś innego. Inny zarzut, jaki mógłbym skierować pod adresem oprawy to niewielka ilość obsługiwanych rozdzielczości (co prawda można kazać grze dopasować się do rozdziałki pulpitu, ale widok jest wtedy mocno zniekształcony).

Z grami tego typu jest taki problem, że jeśli kierowana przez nas postać milczy, gdy jest sama, albo nie rzuci od czasu do czasu jakiejś uwagi w towarzystwie innych, to znaczy, że jest co najmniej nieciekawa i nie bardzo chce się nią grać. Na szczęście dla nas Nina nie ma zamiaru milczeć, a jej komentarze niejednokrotnie przyprawiają o niekontrolowane wybuchy śmiechu. Max (którym od czasu do czasu także zagramy) również ma gadane i czasami wręcz żałowałem, że nie można wprowadzić w czyn tego, o czym mówi (np. uderzenie jednego upierdliwego jegomościa w twarz... rybą). Tak więc plusik za postacie, do których w jakimś stopniu można się przywiązać i je autentycznie polubić.

Jako całokształt Secret Files: Tunguska zasługuje na mocną 4, może nawet z plusem. Dostarcza kupę satysfakcji z rozwiązania ichnich problemów (choć nie wszystkie są logiczne i właśnie za to obniżam ocenę). Wciąga swoim iście filmowym sposobem prowadzenia intrygi (ba, nawet napisy końcowe czerpią garściami z kina) i bawi cały czas. Jeżeli lubicie przygodówki, a do tego połączenie klimatu Indiany Jonesa z Danem Brownem (poniekąd), to Secret Files: Tunguska jest dla was.

P.S. Czarne ramki na screenach są wynikiem wspomnianej małej ilości rozdzielczości i mojej niechęci do rozciągania obrazu do rozdzielczości pulpitu.

piątek, 21 maja 2010

Prince of Persia: The Sands of Time – film

Doug Walker jako Bum zacząłby recenzję w następujący sposób: Oh my god, this is the greatest movie I’ve ever seen in my life. Niestety ja nawet gdybym chciał zrobić parodię recenzji tego filmu – nie dałbym rady. Całe widowisko pozostawiło we mnie uczucie niedosytu, ale po kolei.

Film zaczyna się pseudo mądrą gadką na temat dwojga ludzi, którzy nawet rozdzieleni przez czas, odnajdą się. Niestety nie ma w tym ani krzty niepokoju, jaki powodowała muzyka z gry The Sands of Time i słowa księcia wypowiadane w trakcie: Most people think time is a river that runs swift and sure in one direction... Na dodatek w filmie mamy też historię sieroty – Dastana – przygarniętej przez Szaramana. Dlaczego od razu nie uczynić go księciem? Że niby odarłoby go to z mistycyzmu (wedle którego zwykły żebrak został wybrany do wielkich czynów) oraz umiejętności akrobatycznych? No ale dobra, tu się ewidentnie czepiam – po prostu dali chłopakowi nieco inne korzenie, ale reszta się tak pi razy drzwi zgadza. Jest atak na jakieś miasto, jest jego księżniczka oraz sztylet czasu. Co ciekawe – w grze już w pierwszych chwilach wiadomo, kto jest naszym adwersarzem, a w filmie jest to ciut zagmatwane. Żeby było zabawniej – akcja pędzi na złamanie karku właśnie do momentu pełnego ujawnienia tożsamości zdrajcy. Zaraz potem zaczyna spowalniać i ostatnie 40 minut (pomimo iż naładowane akcją) zwyczajnie się wlecze.

Prince of Persia bardzo, ale to bardzo będzie kojarzyć się z Piratami z Karaibów. Nie chodzi nawet o to, że to ta sama wytwórnia, czy producent. Sposób prezentacji postaci na początku jest jakiś taki podobny – mały Dastan, szybka akcja i bum, 15 lat później widzimy już właściwego księcia. W niemal identyczny sposób pokazano pierwsze spotkanie Willa Turnera i Elizabeth Swan.

Film jest ciekawą mieszanką pomysłów z niemal wszystkich gier. Przynajmniej ja miałem skojarzenia z Prince of Persia 2: Shadow and Flame, The Sands of Time, Warrior Within, The Two Thrones oraz Prince of Persia z 2008. Są to w dużej mierze szczegóły i szczególiki, ale zauważalne. Zastanawiam się, czy było to zamierzone, czy nie. Odnośnie tych szczegółów - należą się za nie ogromne brawa. Zdjęcia, lokacje, kostiumy, broń, efekty – wszystko dopieszczono, jak się tylko dało. Wizualnie jest to po prostu uczta dla oczu. Cofanie czasu pokazano po prostu rewelacyjnie.

Postacie są na tyle wyraziste, że zapadają w pamięć. Zwłaszcza Dastan, Tamina i Amar. Jest sporo humoru, a jego poziom przypomina (znowu) Piratów z Karaibów. Książę sam w sobie sprawia wrażenie wypadkowej między Jackiem Sparrowem i Willem Turnerem.

Zakończenie, pomimo iż podobne do tego z gry, nie satysfakcjonuje. Z jednej strony dobrze, że nawiązali do gry na tyle, by móc stworzyć filmowy sequel. Z drugiej odnosi się wrażenie, że twórcy nie do końca chcieli się odnosić do tejże gry i woleliby zrobić to po swojemu. To niezdecydowanie daje się odczuć przez większość filmu. Podróż, jaką mają odbyć Dastan i Tamina, wedle historii filmu jest długa. Ba, w samym filmie pada kwestia, że od tygodnia (czy dwóch) się ich szuka. Natomiast widz za cholerę nie ma tego wrażenia, że ich wędrówka faktycznie już tyle trwa. Próbowano dodać ujęcia podróży a’la Władca pierścieni, lecz również wyszło to jakoś bez polotu. Stąd też przeświadczenie, że im bliżej końca, tym wolniej wszystko się dzieje, a gdy się wreszcie kończy – bez emocji wychodzi się z kina. Jeśli ktoś grał w Piaski czasu, zapewne pamięta, jakie wrażenie robiły ostatnie słowa księcia do Farah i genialnie wpasowana piosenka: Time Only Knows. W filmie tego impetu, tego uczucia niesamowitości opowieści zwyczajnie nie ma. W przypadku znajomości komputerowej wersji trylogii o Piaskach czasu, widz wie, że to nie koniec, ale go to zupełnie nie rusza.

Moimi głównymi zarzutami w kierunku tej produkcji nie są niezgodność imion, czy niektórych wydarzeń. Moimi zarzutami jest brak jakiejkolwiek zażyłości między widzem, a postaciami; brak jakichkolwiek emocji na koniec filmu (ot, skończył się – tyle); brak tego dreszczu przy przeżywaniu przygody. Jest to film, jaki zaczynamy oglądać całym sobą, aby na jego koniec zupełnie zobojętnieć. Ciężko ocenić coś takiego. Książę Persji ma swoje zalety, ale nie wykorzystano jego potencjału. Uważam, iż film zasługuje na 3 w skali szkolnej.

P.S. Brak jakiegokolwiek opisu muzyki wiąże się z tym, że nic ze ścieżki dźwiękowej nie zapadło mi w pamięć, ergo podpada pod nijakość niektórych z wymienionych elementów.