niedziela, 12 września 2010

Assassin’s Creed 2

Zanim zabierzemy się za grę, warto zauważyć, że poza standardowym intrem dostępny jest trzydziestominutowy film nazwany Assassin’s Creed: Lineage. Można go znaleźć w sieci, a jeśli ktoś się rozejrzy po sklepowych półkach, to jest szansa, że znajdzie go na osobnym DVD dodanym do gry. Cena takiego wydania nie różni się niczym od ceny ‘gołej’ gry (przynajmniej w wersji PC), więc dlaczego nie? Nie będę wdawał się w szczegóły samego filmu. Powiem tylko tyle, że jak na dodatek to jest całkiem fajnie zrealizowany i rzeczywiście potrafi stworzyć nastrój do grania.

Jak tylko skończymy oglądać, przechodzimy do dania głównego, jakim jest Assassin’s Creed 2. Gra zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostawiła nas część pierwsza. Podobnie jak poprzednio fabuła prowadzona jest dwutorowo. I choć tutaj epizodów z Desmondem jest dużo mniej, to sam Desmond ma więcej możliwości ruchowych, co daje do zrozumienia, że prędzej czy później to on będzie aktywnym asasynem. Tym razem Desmond będzie przemierzał wspomnienia swojego przodka z Włoch – Ezio Auditore. Zmieniamy też średniowieczne wyprawy krzyżowe na renesans. Gdy poznajemy Ezio, jest młokosem żyjącym wedle prostej reguły: kobiety, wino i śpiew, a jak trzeba to i w mordę przyłoży. W zasadzie tak właśnie wygląda pierwsza scena w animusie – bójka, potem bieg po dachach i upojna noc. Sam młodzieniec jest moim zdaniem postacią dużo ciekawszą, niż jego poprzednik. Altair zachowywał się bardzo często, jak zwyczajny buc. Bycie chłodnym profesjonalistą na pewno pomagało w wykonaniu misji, ale bycie upartym osłem już niekoniecznie. Ezio pomimo natury birbanta jest bardzo sympatyczny, a jeśli jego wyskoki komuś przeszkadzają, to spokojna głowa, młody Auditore szybko musi dojrzeć i podjąć odpowiedzialność, jakiej się nie spodziewał.

Gra odchodzi od schematu: odprawa, zabójstwo, powtórz. Teraz misje ułożone są w konkretną historię, a w przerwach między nimi możemy skupić się na całej masie innych rzeczy: dodatkowe misje, szukanie pieczęci asasynów, kolekcjonowanie dzieł sztuki, poszukiwanie skarbów, rozbudowa naszych włości, zbieranie piór, wymienianie ekwipunku oraz uzupełnianie kodeksu. Dorzućcie do tego szaleńczą ucieczkę karetą (jazda konno też jest), czy przelot nad Wenecją, a zrozumiecie ogrom zmian w tej sferze. Podstawowe mechanizmy – zabójstwa, sterowanie, walka, free running oraz jazda konno nie zmieniły się wcale. Na szczęście  wprowadzono nieco usprawnień. Niektóre z zabójstw trzeba wykonać po cichu, inaczej gra nie przepuści nas dalej (co jest fajne, bo zmusza to do jakiegoś kombinowania, a nie tylko przebijania się przez kolejne hordy strażników), ale te stare spektakularne (czyli z hordami strażników) też są. Tym cichym dodatkowo sprzyja fakt, że można zabić kogoś wisząc na krawędzi, do której ten ktoś podchodzi, lub ukrywając się w stogu siana. Sterowanie – tutaj kompletnie bez zmian, ale to akurat dobrze, bo było i jest wygodne. Walka – same podstawy są takie same, ale płynność i przechodzenie między kolejnymi ciosami/blokami dużo lepsze. Jest to widoczne zwłaszcza w okładaniu się piąchami, za co bardzo dziękuję, bo przez zryte walki na pięści w #1 miałem serdecznie dość przesłuchań (zwłaszcza jak się trafiła okolica, gdzie kręciło się kilku dodatkowych typów szukających zaczepki).

Kradzieże kieszonkowe również odbywają się płynniej i są jakby bardziej integralne niż kiedyś, gdy powody do nich były tylko 2. Z nowości w podstawach należy wymienić pływanie. Tak, pływanie, którego brak był odczuwalny, jeśli Altair skoczył do wody w Akce czy Damaszku. Biorąc pod uwagę, że jednym z terenów działań jest Wenecja, to nic dziwnego, że zdecydowano się na taki krok. Jest ono bardzo wygodnym sposobem na ucieczkę lub podpłynięcie niezauważonym. Usprawniono również wtapianie się w tłum. Jest to kolejna po walce na pięści i pływaniu nowinka, która przypadła mi do gustu. Nie ma już ustalonych grupek duchownych, w których ukrywamy się automatycznie po wciśnięciu jednego przycisku. Teraz wystarczy grupa dowolnych ludzi (stojąca, bądź idąca gdzieś), by się wmieszać i pozostać niezauważonym. Jako że proces ten nie jest już automatyczny, możemy swobodnie przemieszczać się między grupkami.

Warto poświęcić uwagę społeczeństwu, które również uległo przemianie. Jako pomoc możemy nająć wojowników, złodziei lub kurtyzany. Wojownicy wspomogą nas swym orężem, złodzieje mogą walczyć, albo odciągnąć strażników broniących przejścia, kurtyzany podobnie, z tą drobną różnicą, że strażnicy nigdzie nie biegną – odchodzą kawałek i zapominają o całym świecie, gapiąc się na kobiece wdzięki. Pijaków oraz szaleńców nie spotkamy (i chwała za to!), a żebraków zastąpili grajkowie. Podobnie jak łachudry z AC1 będą nam zabiegać drogę. Owszem, śpiewane przez nich piosenki niejednokrotnie mnie rozśmieszały, ale samo zatrzymywanie już niespecjalnie. Nie wiem, kto wpadł na inny pomysł z tym związany, ale zasługuje na podwyżkę. Otóż możemy zwyczajnie sięgnąć do naszego mieszka i sypnąć drobniakami. Nie dość, że pozbędziemy się tych pożal się Boże bardów, to dokładnie w ten sam sposób możemy sprowokować tłum ludzi, by rzucili się w danym kierunku i np. zmusili strażników do interwencji (a tym samym opuszczenia posterunku).

Wspomniałem o rzeczach do roboty. Jako że pieniądze są nieodłączną częścią AC2, na pewno będziecie chcieli zaopatrzyć się w jakiś zapas. Na początku będą one potrzebne do leczenia się, zakupu medykamentów (które można wykorzystać w trakcie walki, albo gdy medyka nie ma w pobliżu) oraz do nabycia lepszego ekwipunku. Nasze pierwsze zyski będą pochodziły z misji głównych, pobocznych, szukania skarbów, pogoni za złodziejami/wrogimi kurierami, kradzieży kieszonkowych oraz rabowania zwłok (2 ostatnie opcje są najmniej opłacalne, ale fajnie, że w ogóle są). Później, gdy dorobimy się podupadłej rezydencji wraz z wioską, będziemy zarabiać na usługach tam oferowanych. Jak tylko do tego dojdzie, warto od razu zainwestować w te wszystkie sklepy, z których korzystaliśmy w mieście. Raz że zwiększą nasze zarobki, a dwa że ceny tutaj są niższe.

Ukłonem w stronę fanów serii Prince of Persia są grobowce asasynów, których będziemy szukać, by uzyskać dostęp do zbroi Altaira. Każdy taki grobowiec to swego rodzaju łamigłówka w stylu: wymyśl, jak dostać się z punktu A do B przy użyciu tego, co masz. Niektóre z nich mają ograniczenia czasowe, inne kilku przeciwników na drodze, a każda potrafi dostarczyć odrobinę odpoczynku od wątku głównego.

Misje główne składają się w większości ze zbierania informacji, śledztw, eskort i zabójstw. Z kolei misje dodatkowe to przede wszystkim pobicia, wyścigi, dostarczanie wiadomości. Koniec z niesławnym zbieraniem flag! Tutaj zbieramy pióra... No ok, nie brzmi to zachęcająco, zwłaszcza że piór jest 100, a tereny poszukiwań odczuwalnie większe, ale przynajmniej ma ono jakieś uzasadnienie fabularne (i nie obchodzi mnie to, że w #1 była wzmianka w samej grze odnośnie wzmocnienia synchronizacji, którą można było osiągnąć i bez ganiania za tymi szmatami) i nie licząc początkowego zadania na pierwsze 3 pióra, reszta jest czysto opcjonalna.

Lokacje są dużo bardziej zróżnicowane, tak w obrębie samych miast, jak i map. Poza tradycyjnie wielkimi miastami (a są one większe od tych z ziemi świętej) mamy też mniejsze miasteczka wraz z przyległymi gospodarstwami i klasztorami. Niestety właśnie w tych wsiach wyłazi jedna z wad – puste przestrzenie pokryte jednolitymi teksturami. Część z nich robi za pola i do tych nic nie mam, ale są też całe hektary niczego. Robić się nie chciało, czy co?

Czymże byłby zabójca bez broni? Pewnie dalej zabójcą, ale albo na bezrobociu, albo w pierdlu. Na nasze szczęście arsenał mamy pokaźny. Do naszej dyspozycji oddano znane z poprzedniej części ostrze przy nadgarstku, miecz, sztylet oraz sztylety do rzucania. Nowościami są: drugie ostrze (tak, pozwala to na likwidację dwóch strażników naraz), bomby dymne, trucizna i pistolet. Żeby było ciekawiej, podstawowy miecz, sztylet oraz zbroję możemy ulepszać. Służy to dwóm celom: po pierwsze zwiększa naszą efektywność, po drugie podnosi wartość naszej posiadłości (gdyż każdy kupiony/znaleziony przedmiot jest dodawany do kolekcji), a tym samym nasze dochody.

Grafika trzyma ten sam poziom, co AC1 w momencie wydania. Innymi słowy: teraz jest dobra, ale niektóre jej części szybko się zestarzeją. Wyeliminowano zbędne przestoje kamery. Teraz pojawia się sam komunikat, podczas którego możemy działać dalej, albo akcja jest zwyczajnie przerywana i przerzucana w inne miejsce. Na muzykę upływ czasu nie działa. Raz jeszcze tworzy bardzo fajny klimat i warto jej posłuchać nawet poza grą. Głosy postaci (tym razem w wersji angielskiej, jako że polonizacja ograniczyła się tylko do napisów) są bardzo fajne i dobrze zagrane.

Na koniec zostawiłem swój największy dylemat – DRM. Nie podoba mi się on. Nie cierpię go. Był jednym z powodów, dla których wzbraniałem się przed kupnem gry. Do tego spowodował, że 2 razy musiałem przerwać grę, gdyż miałem zerwane połączenie z internetem. Nie mam pojęcia, kto to wymyślił, ale zasługuje na to, by go pociąć tępymi żyletkami, a potem spuścić gołą dupą po nieheblowanej desce wprost do wanny ze spirytusem.

Assassin’s Creed 2 to gra bardzo dobra, wciągająca i dużo lepsza od poprzednika pod każdym względem. Poziom trudności jest niewysoki, więc każdy może spróbować swych sił, a zakończenie daje dużo więcej satysfakcji. No chyba, że komuś jedynka nie pasowała, to w dwójce nie ma za bardzo czego szukać. Pozostali PCtowcy, jeżeli przełkniecie tego DRMa, to na samej grze się nie zawiedziecie. Ode mnie 5- w skali szkolnej (minus za głupie zabezpieczenie).

poniedziałek, 6 września 2010

Assassin’s Creed

Pamiętam, jak ta gra wyszła. Byłem świeżo po ukończeniu trylogii Piasków czasu i chciałem więcej biegania po ścianach, skakania itd. AC wydawało się spełnieniem moich zachcianek w bardziej nowoczesnej oprawie. Dostałem go od mojej dziewczyny (obecnie żony) i wziąłem 3 dni wolnego od grania w WoWa, by skupić się na zabójstwach. Na początku go broniłem. Nie dlatego, że faktycznie był tak dobry, tylko dlatego, że mi się dobrze w niego grało. Właśnie ukończyłem go po raz trzeci i pora napisać, co z tym tytułem jest nie tak.

Fabuła jest prowadzona na dwóch płaszczyznach, co jest zabiegiem dosyć ciekawym. Z tymże epizody Desmonda są na tyle krótkie, że stanowią tylko tło. Tak więc nie nastawiajcie się na 2 gry w 1. Desmond jest przetrzymywany i zmuszany do podróży w głąb swojej pamięci genetycznej, by odnaleźć pewną rzecz. By taką podróż odbyć, używa urządzenia zwanego Animusem. Tu zaczyna się właściwa gra. We wspomnieniach kierujemy poczynaniami Altaira – asasyna, który popada w niełaskę swego mistrza i musi to naprawić.

Sama opowieść ma ręce i nogi. Dodatkowo czuć w niej coś z klimatu książek Dana Browna. Niestety nawet w czymś tak nieskomplikowanym (nie oszukujmy się, książki Browna mają konstrukcję prostą, jak budowa cepa) dopuszczono się wątków totalnie z czapy. Po pierwsze – zdegradowanie Altaira do rangi nowicjusza. Rozumiem, że w ramach kary mogli obniżyć ową rangę oraz zabrać sprzęt z nią związany. Ale że w tym samym czasie znikają umiejętności walki?! Najbardziej odczuwalny jest brak możliwości kontrowania ataków oraz przełamywania chwytów. Na całe szczęście pierwszą z nich odzyskujemy zaraz po pierwszym zabójstwie. Drugą rzeczą sprawiającą, że nie mogłem się do fabuły przekonać, są śledztwa. Za wykonanie każdego z nich otrzymamy jakąś informację, która pomoże nam (przynajmniej w teorii) zaplanować zabójstwo. Tu problemy są dwa. Informacje są praktycznie nieprzydatne, bo najczęściej dotyczą miejsca zabójstwa, a to można sobie obejrzeć samemu. Część z tych dochodzeń polega na udzieleniu pomocy innym asasynom. Eskortę rozumiem, likwidowanie żołnierzy/łuczników rozumiem, rozwalanie straganów rozumiem, szukanie innego informatora na czas – rozumiem (choć czasem powód jest słaby), ale zbieranie cholernych flag?! Zwłaszcza, że wymówką jednego z tych zleceniodawców jest: nie lubię cię, pozbieraj flagi, które ukryłem... Litości... Nie żeby to było jakieś trudne, po prostu pasuje, jak pięść do nosa.

Od strony zręcznościowej Assassin’s Creed jest krokiem wstecz w stosunku do Prince of Persia. Walka składa się głównie z kontrataków i brak jej swobody, jakiej można było zaznać w Warrior Within. Skakanie i bieganie po dachach budynków nie wymaga nawet wyczucia czasu, jak to było w PoPach. Wystarczy tylko wcisnąć bieg i trzymać się kierunku. Upadki z wysokości nie są aż tak szkodliwe i w zasadzie tylko biegi na czas są tak naprawdę jakimś wyzwaniem, bo trzeba przy szybko zmieniającym się otoczeniu wybierać najbardziej optymalną drogę.

Slogan z pudełka z grą głosi, że ludność miasta pomoże ci, lub cię powstrzyma. Rzeczywistość jest oczywiście inna. Niektórzy z mieszkańców są atakowani przez grupki strażników. Jeśli usuniemy zbrojnych, zyskujemy kilka osób, które potrafią zrobić sztuczny tłum i zatrzymać część pościgu w miejscu, w którym stoją. Drugim rezultatem jest pojawienie się czterech mnichów/uczonych, którzy posłużą nam jako ruchoma kryjówka. Jeśli takim zaczepianym tubylcom nie pomożemy... to nic się nie stanie. Każdy kij ma dwa końce, tutaj drugim są żebracy, pijacy i szaleńcy. Żebracy non-stop zachodzą nam drogę. Jeśli takiego uderzymy, mamy na karku strażników. Jeśli takiego odepchniemy, będzie w nas rzucał kamieniami, gdy zaczniemy wspinaczkę po ścianie (dlatego lepiej poszukać drabiny). Żebrakom nijak pomóc nie można, więc są wrzodem na dupie. Pijacy i szaleńcy są jeszcze gorsi, bo ilekroć obok nich się przejdzie, odepchną cię. Pół biedy, jeśli robią coś takiego, gdy tylko idziesz. Gorzej, jeśli to samo zrobią w trakcie np. próby kradzieży kieszonkowej. Kradzież szlag trafia i trzeba ją zaczynać od nowa. Tak więc jeśli macie działać na obszarze, na którym znajdują się te bełkoczące sukinsyny, prewencyjnie przyłóżcie każdemu gołą pięścią w mordę – uciekną, a wy na spokojnie będzie mogli podjąć rozgrywkę.

Zabójstwa – nie opłaca się bawić w podchody. Jasne, że jeśli uda się w ten sposób zdjąć cel, to będzie to dużo szybsze, niż przebijanie się przez wszystkich strażników, ale nie ma to wielkiego sensu. Nie ma żadnego nagradzania za cicho przeprowadzone zabójstwo, a w trakcie ucieczki (niezależnie od tego jak zabijemy ofiarę) i tak każdy strażnik będzie na nas dybał. No cóż, seria Hitman jest pod tym względem nadal niedościgniona. Szkoda, bo lokacje są naprawdę świetnie zaprojektowane i sprzyjają planowaniu zabójstw.

Skoro jesteśmy przy lokacjach, miasta są ogromne. Naprawdę daje się to odczuć, gdy musimy przebiec z 1 końca miasta do biura asasynów. Co więcej, są one naprawdę drobiazgowo zrobione. Każdą belkę można wykorzystać do przejścia dalej, każda skrzynia pozwoli przenieść bieg przez miasto na wyższe kondygnacje. Marnotrawstwem jest lokacja nazwana: królestwo. Jest to spory obszar łączący odwiedzane przez nas miasta. Jeśli nie zamierzacie zbierać wszystkich dodatkowych flag oraz zabijać wszystkich templariuszy, to odwiedzicie królestwo 4 razy – podróżując do każdego z miast oraz do finałowego obozu. W przypadku powrotu do wioski asasynów, lub ponownej wyprawy do którejś z miejscowości gra oferuje automatyczny przeskok. Szkoda, jazda konno wygląda całkiem dobrze, a do tego frajdę sprawia tratowanie patroli. Jednak i przeskoki warto docenić, gdyż jeśli wczyścimy królestwo z całej dodatkowej zawartości przed końcem gry, to ułatwią nam podróże.

Graficznie AC odrobinę się postarzało, ale nadal wygląda dobrze. Najlepiej wciąż prezentują się lokacje oraz konie. Modele postaci wypadają nieco gorzej, choć ichnie ubrania wciąż robią wrażenie ilością szczegółów. Animacje są płynne, a żeby było zabawniej, nawet jak jakaś postać utknie w teksturach czy na zejściu drabiną, to wciąż porusza się z tą samą gracją. Bolączką większości gier z widokiem TPP jest oczywiście kamera. W trakcie biegania i jazdy konno jest w porządku. Do cyrków dochodzi podczas walk i przy zaliczaniu kolejnych fragmentów wspomnień. Gdy uda nam się kogoś zabić w walce, otrzymujemy iście filmowe ujęcie. Tylko że zanim to ujęcie powróci do przejrzystego rzutu pola walki, przeciwnicy mają czas, by nam upuścić nieco krwi. Tyle dobrego, że są zbyt głupi, by to wykorzystać. Jeśli zaś idzie o to zaliczanie wspomnień (np. ukończenie śledztwa, uratowanie cywila, etc.), kamera lubi się zatrzymać, wyświetlić komunikat, że yay udało się i tak trwać przez moment. Albo jak uratujemy mieszkańca, mamy grzecznie poczekać, aż się bojownicy/mnisi pojawią, w tym czasie widzimy twarz Altaira i to, co ma za plecami (więc odejście z miejsca rzezi jest cokolwiek utrudnione). Niech szlag trafi tego, kto wymyślił te przestoje. Poza podaniem informacji o ukończeniu czegoś gra nie powinna nas zmuszać do czekania na wodotryski.

Muzyka bardzo mi się podobała. Świetnie podkreślała nierzadko zwiesistą atmosferę oraz stanowiła swego rodzaju pomost między częścią średniowieczną, a współczesną, więc brawa za to. Co do dialogów – grałem zarówno w wersję w pełni spolonizowaną przez Cenegę, jaki i angielską, i muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony. W obu wersjach wszystkie postacie są rzeczywiście zagrane, a nie przeczytane. W przypadku polskiej, zazwyczaj gdy okładka gry atakuje znanymi nazwiskami (w AC są to Daniel Olbrychski, Borys Szyc oraz Krzysztof Kowalewski), gracze podchodzą sceptycznie, bo przecież samo nazwisko nie musi gwarantować sukcesu (o czym fani choćby serii Mass Effect doskonale wiedzą), zwłaszcza że podkładanie głosu różni się od typowego grania w filmie. Moim zdaniem cała obsada spisała się na medal. Najmniej mi się podobało w tym zestawieniu odegranie postaci Lucy (którą w oryginale dubbinguje Kristen Bell), ale i tak jest lepsze niż w przeciętnej polonizacji. Jedyne, czego mógłbym się tak naprawdę czepić, to ta niezależna od aktorów część dialogów – montaż. Niektóre z wypowiedzi następują zbyt szybko po sobie, a inne z kolei zawierają nienaturalne przerwy (w angielskiej wersji tego nie było).

Assassin’s Creed ma mnóstwo fajnych pomysłów, odpowiednią fabułę oraz dobrą oprawę. Szkoda tylko, że nie dopięto wszystkiego na ostatni guzik oraz zdecydowano się na masę uproszczeń i sporą powtarzalność. Gra się przyjemnie, ale zwyczajnie odczuwa się brak wykorzystania potencjału. Ode mnie, po uwzględnieniu wszystkich technicznych pierdół, szkolne 3+.

niedziela, 5 września 2010

The Expendables

Na początek chciałbym wyśmiać niektórych amerykańskich recenzentów narzekających na zbyt dużą ilość przemocy i zbyt małą ilość fabuły w tym filmie. BUAHAHAHAHAHA!

Ok, skoro to mamy z głowy, przejdźmy do wrażeń z nowej produkcji Sylvestra Stallone. Gdyby wrzucić do miksera Rambo 2 i Commando, a powstałą mieszankę polać Rambo 4, otrzymalibyście The Expendables. Ten film ma w dupie wszelkiego rodzaju PG-13 i tym podobne bzdety. Dzięki czemu Sly mógł do woli eksperymentować ze wszystkim, co brutalne, a sporo tego. Kończyny fruwają, krew się leje, eksplozje zasłaniają wszystko, a w międzyczasie panowie okładają sobie gęby, gdzie się da i jak tylko się da. Idąc na ten film należy wyłączyć myślenie, zrelaksować się i dać się ponieść efekciarskiej rozwałce – bo o tym jest przede wszystkim ten film. Jak ktoś się doszukuje jakiejś głębi (jak tamci recenzenci), to źle sobie wybrał seans.

The Expendables przywraca ducha filmów akcji z lat 80 – niepokonani herosi, krzyczące o pomoc kobiety, pseudo moralizatorska gadka o człowieczeństwie oraz akcja, akcja, akcja! Co najważniejsze, film nie stara się kopiować tamtej atmosfery, on po prostu ją ma. Mało tego, rozlicza się z przeszłością w bardzo zabawny sposób. Jest jedna scena, której na dobrą sprawę mogłoby nie być. Nie wnosi ona nic do fabuły, jest jedynie pretekstem dla cameo Bruce’a Willisa i Arnolda Schwarzeneggera, ale w tym samym czasie jest po prostu istną perełką dla kogoś, kto oglądał kiedyś filmy tych panów oraz Sly’a. Mam na myśli ich rozmowę w kościele. Trwa ona może dwie minuty, ale jest jak swego rodzaju spowiedź aktorów przed widzem, w której wyrzucają sobie wszystko. Praktycznie przez całą tą scenę dusiłem się ze śmiechu. Więcej takich smaczków!

Gdyby nie wspomniane gadki o człowieczeństwie, ten film byłby czystą komedią. Na całe szczęście takich monologów nie ma tam za wiele i nie wpływają one na odbiór całości (piszę o nich tylko dlatego, że w ogóle były). The Expendables to niezobowiązująca, lekka i wybuchowa (dosłownie) rozrywka. Jeżeli ktoś lubi filmy wymienione przeze mnie w części z mikserem (lub w podobnych klimatach), obowiązkowo musi zobaczyć ten. Ja bawiłem się świetnie i za te bezstresowe 104 minuty jazdy bez trzymanki oraz bólu brzucha (ze śmiechu) daję 5+ w skali szkolnej.