Doczekaliśmy się kolejnego filmu z najbardziej rozpoznawalnym harcerzykiem wśród komiksowych bohaterów made in USA. Jednakże duet Snyder + Nolan postarał się, by ten obraz wyprzeć z pamięci widza mroczniejszą wizją. Jak wyszło? Cóż…
Postawmy sobie sprawę jasno: to nie jest adaptacja tak lekka, jak ostatni Spider-Man, by każdy mógł ją obejrzeć. To nawet nie Batman Begins, tak oderwany od komiksu, że mogą go obejrzeć niedzielni fani przygód Bruce’a. Man of Steel to adaptacja tak geekowska, jak tylko się dało zrobić, by nie odstraszyć ludzi samym zwiastunem. Jedyną uniwersalną rzeczą w tej adaptacji jest demolka, której skala oraz jakość powalają na kolana. Jest to film tak dobry, że każdy fan Kal-Ela powinien go zobaczyć. Przy okazji zawiera nutkę mrocznej strony przybysza z Kryptonu, a to już zasługa Nolana. Niestety… wszystko, co mi się nie podobało w tym filmie, również mógłbym przypisać Nolanowi.
Po pierwsze patos – jasna sprawa, że przy opowieści o Supermanie nie da się go pominąć. Jednak w tym filmie w kilku miejscach jest on na zasadzie: bo musi być w takich, a takich scenach, dla samego bycia, nie z uzasadnienia.
Po drugie – podobna sytuacja jak powyżej: pewne sceny mają być, bo… Bo ich efekt musi być w filmie. Ot, przykład pierwszy z brzegu – scena z Kevinem Costnerem, jak biegnie po psa – rozumiem jej wpływ na Clarka, ale nie rozumiem, dlaczego nic wyraźnie do niej nie prowadziło – po prostu wrzucono ją nagle i kazano pogodzić się z jej konsekwencjami, zamiast logicznie doprowadzić do niej (a niestety sama w sobie jest przy okazji karykaturalna i bez sensu). Kolejnym takim przykładem jest finał konfrontacji z Zodem, który nawet nie jest flashbackiem, jakiemu można próbować wybaczyć wrzucenie ot tak (jak ww. scena z psem). Niby nasz bohater jakoś reaguje, ale to jednak za mało. Pozostaje nadzieja na coś więcej w sequelu, albo Justice League (w serialu animowanym, zwłaszcza w odcinkach z wymiarem alternatywnym, bardzo fajnie pokazano, co może się stać, gdy Kal-El przekroczy pewną granicę).
Po trzecie – nie do końca strawna mieszanka. Z jednej strony mamy maksymalnie przerysowanego Zoda (co dla mnie akurat było zaletą, ale nie każdemu musiało się to podobać), z drugiej stonowanie Nolana, który z MoS robi faktycznie powtórkę z Batman Begins (stąd pewnie też ta przegięta ilość patosu). Do tego dochodzą trochę zbyt chaotycznie zestawione flashbacki (czasami strzelają jeden po drugim, a niekiedy są w tak dużym odstępie, że widz nie spodziewa się kolejnego, przez co jeśli taki nastąpi, potrafi oderwać od akcji). Ostatnim elementem, który nie do końca mi się spodobał, jest długość demolki w drugiej połowie – przy całej swojej efekciarskości w pewnym momencie zaczyna się dłużyć.
Podobała mi się muzka, aktorstwo (w tym nie tylko starania, ale także dobór aktorów), smaczki (logo LexCorp, czy Wayne Industries) oraz poważne potraktowanie mitologii związanej z Supermanem. Doceniam rozmach oraz jakość efektów i w ostatecznym rozrachunku daję filmowi szkolne 4-, jednak podkreślam, że nie jest to film dla każdego.
P.S. 3D jak zwykle nie jest argumentem, dla którego warto iść na droższy seans.
piątek, 28 czerwca 2013
niedziela, 16 czerwca 2013
Gabriel Knight 2: The Beast Within

GK2 pojawił się na rynku w 1995 roku. Był to dość specyficzny okres, w którym eksperymentowano z tym, ile i jakich danych dało się umieścić na płycie CD. Niektórzy producenci rezygnowali z tradycyjnej grafiki na rzecz sekwencji FMV, o które były oparte nie tylko przerywniki, ale i całe gry.



Kolejną cechą przygodówek Sierry jest to, że można w nich zginąć. Nie inaczej jest w GK2. W grze są przynajmniej 2 sekwencje (normalnie mam deja vu), w których trzeba nie tylko kombinować, ale wykazać się także refleksem. Tyle dobrego, że w przeciwieństwie do jedynki tutaj nie ma problemów z prędkością gry i nie trzeba mieszać w ustawieniach Dosboxa.


Gabriel Knight 2 stanowi pozycję obowiązkową dla miłośników interaktywnych horrorów. Zdaję sobie sprawę, iż oprawa/sposób realizacji może niektórych odrzucać, niemniej jednak i tak warto dać mu szansę. Do oceny dopisuję minus za przesadną drobiazgowość w jednym z rozdziałów oraz finałową sekwencję z powstrzymaniem antagonisty, która może napsuć krwi. Moja ocena: 4-.
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Star Trek Into Darkness
Sequel filmowego rebootu z 2009 w reżyserii J.J. Abramsa. Wielu fanów podejrzewało, iż ta odsłona (skoro jest drugim filmem) będzie nawiązywała do Star Trek II: Wrath of Khan (KHAAAAAN!). Na nic zdały się ściemy wciskane fanom, iż Benedict Cumberbatch gra zupełnie inną postać (KHAAAAAN!).
Nie wiem, dlaczego twórcy filmowi trzymają się tej maniery, ale po trzecim Batmanie i Iron Manie STID to kolejne widowisko, którego dość mylny obraz pokazano w zwiastunach. Owszem, jest ono dokładnie tak efekciarskie, ale wbrew pozorom to nie na walce z wrogiem koncentruje się opowieść. Jeżeli pamiętamy o tym w trakcie seansu, odbiór będzie przyjemniejszy. Sama opowieść jest uwspółcześnioną wariacją Gniewu Khana (KHAAAAAN!). Znajomość oryginału nie jest wymagana, ale na pewno przydatna. Uwspółcześnienia nie zrobiono na odwal, lecz solidnie przemyślano. Nie chodzi tu wyłącznie o nowe efekty specjalne, czy kostiumy, ale także nowe interpretacje pewnych kluczowych scen, za co należą się brawa.
W fabule zawarto cholernie wielką ilość fan service, która dla mnie była trochę nierówna. Z jednej strony fajnie, że tyle tego, z drugiej nie podobała mi się liczba poszczególnych elementów, np. za mało scen z udziałem Klingonów. Ci ostatni z kolei wyglądali jak dalecy kuzyni Predatorów…
Cóż więcej dodać? Muzycznie jest dobrze, aktorstwo rewelacyjne, a jak już dojdzie do demolki, to można szczękę z podłogi zbierać. Problemy z tym filmem mam dwa. Pierwszy to znienawidzone przeze mnie 3D – są sceny, które powinny były się zacnie prezentować, ale przez badziewne oświetlenie ekranu oraz ciemne szkła okularów wyszło nijak. Więc jeśli macie możliwość obejrzenia filmu w 2D, to polecam tak zrobić. Drugi problem – w zasadzie wydumany – czegoś mi w tym filmie brakuje. Nie potrafię wskazać tego palcem, ale zwyczajnie mam wrażenie, że brak jakiegoś dodatkowego podkreślenia tego, jak dobry jest ten film. Moja ocena: 4+.
Nie wiem, dlaczego twórcy filmowi trzymają się tej maniery, ale po trzecim Batmanie i Iron Manie STID to kolejne widowisko, którego dość mylny obraz pokazano w zwiastunach. Owszem, jest ono dokładnie tak efekciarskie, ale wbrew pozorom to nie na walce z wrogiem koncentruje się opowieść. Jeżeli pamiętamy o tym w trakcie seansu, odbiór będzie przyjemniejszy. Sama opowieść jest uwspółcześnioną wariacją Gniewu Khana (KHAAAAAN!). Znajomość oryginału nie jest wymagana, ale na pewno przydatna. Uwspółcześnienia nie zrobiono na odwal, lecz solidnie przemyślano. Nie chodzi tu wyłącznie o nowe efekty specjalne, czy kostiumy, ale także nowe interpretacje pewnych kluczowych scen, za co należą się brawa.
W fabule zawarto cholernie wielką ilość fan service, która dla mnie była trochę nierówna. Z jednej strony fajnie, że tyle tego, z drugiej nie podobała mi się liczba poszczególnych elementów, np. za mało scen z udziałem Klingonów. Ci ostatni z kolei wyglądali jak dalecy kuzyni Predatorów…
Cóż więcej dodać? Muzycznie jest dobrze, aktorstwo rewelacyjne, a jak już dojdzie do demolki, to można szczękę z podłogi zbierać. Problemy z tym filmem mam dwa. Pierwszy to znienawidzone przeze mnie 3D – są sceny, które powinny były się zacnie prezentować, ale przez badziewne oświetlenie ekranu oraz ciemne szkła okularów wyszło nijak. Więc jeśli macie możliwość obejrzenia filmu w 2D, to polecam tak zrobić. Drugi problem – w zasadzie wydumany – czegoś mi w tym filmie brakuje. Nie potrafię wskazać tego palcem, ale zwyczajnie mam wrażenie, że brak jakiegoś dodatkowego podkreślenia tego, jak dobry jest ten film. Moja ocena: 4+.
Subskrybuj:
Posty (Atom)