niedziela, 9 listopada 2014

Angry Video Game Nerd The Movie

James Rolfe, znany lepiej jako Angry Video Game Nerd, to człowiek zafascynowany kinematografią. Jego marzeniem było nakręcenie filmu. Co tu dużo gadać, udało się!

Nie będę wnikał tu w fabułę, gdyż jest niemal tak absurdalna, jak Jay and Silent Bob Strike Back. Wspomnę tylko o tym, że jej osią jest niesławna gra na Atari 2600 – E.T. oraz to, że bodaj ze 2 miliony egzemplarzy tejże zakopano na pustyni.

Zacznijmy od tego, że nie jest to film dla każdego. Ba, nawet ludzie, którzy lubią wyłącznie Nerda (z całego repertuaru strony Cinemassacre) mogą kręcić nosem. AVGNTM to film dla osób, które lubią tak narwańca w okularach, jak i resztę materiałów Jamesa. To film dla tych, którzy podzielają zamiłowanie do kiczu i fascynację Jamesa pewnymi konwencjami. To widowisko dla każdego, kogo nie odpycha poczucie humoru niskich lotów, a jakość efektów specjalnych nie jest wyznacznikiem jakości filmu.

Nie ma się co fochać. Fabuła jest strasznie głupia, efekty specjalne sztuczne, a twórcy nie kryją się z tym, kiedy korzystają z miniatur, czy kolesia w tandetnym kostiumie. Wszystko jest tu zamierzone i stanowi swego rodzaju hołd patentom pojawiającym się w kinematografii na przestrzeni lat. W momencie, gdy zabawkowy pojazd rozbija się o coś, wręcz oczekuje się, że wybuchnie przesadnym płomieniem. Gdy dwie postacie walczą, musi to być w jakimś iście kretyńskim miejscu, jak rusztowanie. Natomiast główny antagonista będzie podążał śladami takich geniuszów zła, jak Dr Evil.

A to jeszcze nie koniec atrakcji. Cały seans napakowany jest smaczkami nawiązującymi do popkultury, filmików Rolfe’a, czy wreszcie w postaci występów gościnnych mniej lub bardziej znanych osobistości internetowych. No i muzyka… dacie wiarę, że za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialny jest Bear McCreary? Tak, ten sam, który robił muzykę do Battlestar Galactica Re-Imagined, Caprici, Black Sails, Defiance, Constantine (serial), The Walking Dead, czy nawet Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Jego wersja motywu przewodniego Nerda zwyczajnie wymiata.

Cieszę się, że Jamesowi udało się zrealizować taki projekt. Cieszę się też, że film trafił na gog.com. Na koniec cieszę się, że jego twórcy dostarczyli mi dwóch godzin niezobowiązującej, odstresowującej, lekkiej i bardzo specyficznej rozrywki. Moja ocena: 5.

niedziela, 2 listopada 2014

Ave Satani

Omen, seria, z której widziałem tak oryginał, jak i remake, a następnie przeżyłem szok, gdy odkryłem sequele tego pierwszego. Ok, przesadzam, o dwójce i trójce wiedziałem (choć nie widziałem), ale czwórka faktycznie mnie zaskoczyła. Pora rozliczyć się z całą serią i zobaczyć, czy taki diabeł straszny, jak go malują.


The Omen (1976)


Dyplomata adoptuje dziecko, by ukryć przed żoną śmierć ich prawdziwego syna. Przez pierwsze lata wszystko wygląda w miarę normalnie, jednak z czasem dookoła Damiena zaczynają się dziać dziwne rzeczy, ludzie z otoczenia giną w specyficznych okolicznościach, zaś samego dyplomatę nagabuje pewien ksiądz, który wie o dziecku więcej, niż powinien.

Z tym filmem jest zasadniczo kilka problemów, które przeszkadzają mu być dobrym straszydłem. Na początku są to przesadnie ponura muzyka i w zasadzie tytuł, dzięki którym wiemy, czego się spodziewać po treści, a tym samym jesteśmy pozbawiani zaskoczenia. Wspomniana muzyka to zresztą nie tylko kwestia wstępu do filmu, ale także wielu scen w nim samym. Zamiast straszyć, wywołuje ironiczne uśmiechy, a jej przesadny ton sparodiowano choćby w South Park.

Jeżeli zaś nastawimy się na klimaciarski film, niekoniecznie oczekując strachu, to tu jest już dużo lepiej. Produkcja jest dobrze zagrana, świetnie zrealizowana od strony wizualnej (niektóre sceny i ujęcia to prawdziwy majstersztyk pod względem klimatu), a i przesadzona muzyka, pomimo przegięcia, jest dobrej jakości. No i dochodzi zakończenie, które nie dla wszystkich było oczywiste, za co należą się brawa. Omen to horror leciwy i daje się to odczuć. Prawdopodobnie fakt ten skreśli go z listy „do obejrzenia” wielu osób, a szkoda. Widać tu włożony wysiłek, a motyw dzieci pokroju Damiena, czy związanych z nimi oznak (specyficzny pies, znamię itd.) przewija się w popkulturze do dziś, przez co warto jest poznać źródło, które przyczyniło się do popularyzacji. Moja ocena: 4.

Ciekawostka aktorska: Patrick Troughton, znany także jako drugi Doktor.


Damien: Omen II


Nie potrafię ugryźć tego filmu… no za cholerę… Uchodzi on za przyzwoity, ba, dobry, ale mi się niemożebnie dłużył. Opowiadana historia ma miejsce 7 lat po wydarzeniach z oryginału. Damien jest już nastolatkiem uczęszczającym do szkoły wojskowej. Przygarnął go jego wujek

Dalej schemat jest podobny do jedynki. Ludzie, którzy odkrywają o nim prawdę, lub mogą w jakiś sposób zagrozić jego pozycji, giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Sam Damien też odkrywa tajemnicę swego pochodzenia. I jest to zdecydowanie najsłabsza, niewykorzystana część fabuły. W zasadzie sprowadza się do tego, że chłopak RAZ kwestionuje swoje dziedzictwo, zadając pytanie: Dlaczego on? I tyle, koniec tematu. Nawet jeśli przyjmiemy, że pogodził się z tym i świadomie już podejmuje decyzje, to jest to teoria strasznie naciągana, a jej zobrazowanie mało wyraziste. Nawet jeden zwrot akcji, jak nam autorzy serwują, nie ratuje sytuacji, bo jest raczej przewidywalny, zaś jego konsekwencje raz dwa zamiatane pod dywan. Końcowa scena nie pozostawia złudzeń – będzie sequel.

Muzyka ponownie jest świetnej jakości, ale przez swoje wykonanie sprawia, iż sceny z nią w tle są znowu przerysowane. Śmierć jednej osoby na pustej drodze przypomina wręcz momenty z Final Destination

Nie żeby Omen 2 był złym filmem, to solidna, rzemieślnicza robota, tyle że nudnawa. Da się to raz obejrzeć, zwłaszcza w ramach maratonu, ale brak wyrazistych scen, rozwleczona akcja i masa bohaterów, którzy nas nic nie obchodzą, sprawiają, że widz ziewa. Ciągłe szczucie Ave Satani w tle nijak nastroju nie poprawia. Moja ocena: 3-.

Ciekawostka aktorska, w małej roli, ale widocznej: Lance Henriksen.


Omen III: The Final Conflict


Dorosły już Damien (w tej roli Sam Neill) w pełni zaakceptował swoje dziedzictwo i zamierza wypełnić swe przeznaczenie. W wieku 32 lat obejmuje urząd ambasadora USA, stanowisko pierwotnie pełnione przez jego ojca. Naturalnie, są tacy, którzy będą próbowali powstrzymać Damiena w jego diabolicznych działaniach.

Ok, pierwsza rzecz, którą trzeba sobie powiedzieć od razu – Sam Neill w swojej roli jest zajebisty! Nie jest to może jakaś prześwietnie napisana postać, ale aktor wyciska z niej wszystko, co może. Na plus policzę też próbę przywrócenia nastroju grozy za pomocną nastrojowych scen pokroju tych z cmentarza z jedynki. Muzykę stonowano i rozłożono bardziej równomiernie, przez co nie dochodzi do sytuacji, że jak tylko usłyszymy motyw przewodni, to programowo mamy się bać.

Do wad zaliczę przede wszystkim zbyt nagłe zakończenie, jakby zabrakło pomysłu, oraz mało dynamiczną pierwszą połowę filmu. Z tych powodów Omen 3 dostaje ode mnie: 4-, zaś osoby mniej wyrozumiałe mogą obniżyć ocenę do 3.


Omen IV: The Awakening


Kompletnie zbędny sequel, niebędący zaskoczeniem dla nikogo, kto widział część trzecią. Żeby było jeszcze gorzej, fabularnie jest to sequel, ale w kwestii formy to w zasadzie remake pierwszej części. Tym razem rodzina polityczna adoptuje… dziewczynkę. Słabo, bardzo słabo.

Wiele scen powtórzono z poprzedników, podobnie z wykorzystaniem pomysłów, które zmieniono minimalistycznie, na zasadzie: teraz to kobieta drąży temat. Oryginalnych dodatków jest tu tyle, co kot napłakał. Nawet zakończenie jest wtórne. Do tego przez cały seans wieje nudą. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że film zrealizowano dla telewizji, czy wyłożono za mało kasy, czy po prostu twórcy dali ciała. Podejrzewam, że wszystkie te powody naraz.

Omenu 4 nie jestem w stanie polecić nikomu, nawet w ramach maratonu. Jest to słaby film, bez emocji, z chamsko leniwym odgrzewaniem kotletów znanych z poprzednich odsłon, zwłaszcza pierwszej. Moja ocena: 1.


The Omen (2006)


Nieunikniony remake pierwszego filmu. Przebieg fabuły jest niemal identyczny, więc daruję sobie jej opis.

Ponarzekam na całą resztę. Całkiem przyzwoici aktorzy marnują się tutaj kompletnie. Wszystkie dialogi wyglądają tak, jakby im się nie chciało. Sceny są realizowane po linii najmniejszego oporu, praktycznie toczka w toczkę kopia oryginału, tyle że bez polotu. Najlepszym określeniem na nie jest angielskie słowo „uninspired”. Klimat też gdzieś się ulotnił. Zamiast kombinowania z kadrami i kolorami, tutaj kwintesencją atmosfery jest scena nocą, w deszczu, zaś szczytem możliwości w straszeniu są prostackie jump scares. Poszczególne sceny są czasem dziwnie zmontowane. Zamiast przejść, odnosi się wrażenie, że akcja sobie skacze.

Jeżeli ktoś chce obejrzeć tę wersję, to chyba tylko dla faktu, że jest to współczesna interpretacja. W przeciwnym razie The Omen (2006) nie zawiera absolutnie żadnego innego argumentu (no może poza obsadą), dla którego warto byłoby się weń zagłębiać. Moja ocena: 1+.

Bioshock Infinite DLC: Burial at Sea

Dodatki, których zadaniem jest nie tylko rozszerzenie tła fabularnego trzeciego Bioshocka, ale także zbudowanie pomostu pomiędzy nim, a częścią pierwszą. Intencje zacne, efekt końcowy nierówny.

Episode One


Booker Dewitt otrzymuje zlecenie, odnaleźć pewną dziewczynę… Zaraz, zaraz, czy myśmy już tego nie przerabiali? Ależ owszem, w Columbii. Tym razem zrobimy to samo w Rapture! Inną różnicą będzie zleceniodawca, którym tutaj jest Elizabeth…

No dobra, trochę przesadzam na tym etapie. Każdy, kto skończył wersję podstawową, zdaje sobie sprawę, że to nie jest takie dziwne, choć może się wydawać leniwe. I w pewnym sensie jest, bo po ukończeniu tego epizodu odniosłem wrażenie, że ktoś upchnął fabułę Infinite w dużo krótszym przedziale czasowym, zmieniając miejsce akcji i… to w zasadzie tyle. Rozgrywka w zasadzie też się nie różni, choć czuć ograniczenia. Początek, gdy amunicji jest tyle, co nic, potrafi zirytować. Przy okazji wychodzi, jak bardzo uproszczenia z Infinite nie pasują do akcji w Rapture. Tutaj chyba najbardziej czuć kastrację mechaniki względem protoplastów.

Dalej jest podobnie – niewiele eksploracji, rzadkie ścieżki poboczne. Niby rozglądanie się za smaczkami może w nas wzbudzić dodatkową motywację, lub uzupełnić niektóre z luk fabularnych, ale konstrukcja opowieści powoduje drugie tyle, zaś sam epizod kończy się cliffhangerem…

Nie dość, że za długo sobie nie pogramy, istnieje szansa, że nie obędzie się bez powtórek. Kilka razy zdarzyło mi się, że skrypt nie chciał się poprawnie uruchomić, Elizabeth gdzieś nie szła, albo coś w tym guście. W rezultacie trzeba było ładować ostatni zapis gry, a że te są automatyczne, to nie mamy wpływu na to, ile rozgrywki trzeba będzie powtórzyć. Miłośnicy Infinite na pewno spróbują i dodatku, bo to więcej tego samego, tylko na mniejszą skalę i bardziej liniowo (o ile to w ogóle możliwe). Pozostali, jeśli niespecjalnie lubili BI, nie powinni się napalać na Episode One, chyba że w promocji. Moja ocena: 3-.

Episode Two


Mimo całej mojej niechęci do wersji podstawowej i dość słabego Episode One, dwójka… praktycznie zmiotła mnie z krzesła.

W tej odsłonie wcielamy się w Elizabeth, która podobnie jak gracz, nie wie, co się dzieje. Rozpoczynamy sceną w Paryżu, która kojarzyła mi się Disneyem… był nawet śpiewający ptak, siadający na palcu! Zaraz potem wszystko wraca na znane, bioshockowe tory… choć też nie do końca. Większość rozgrywki prowadzona jest, jak w skradance. Moją pierwszą myślą było: K#^%^#$%!!! ZNOWU JAKIEŚ UDZIWNIENIA, JA CHCĘ POSTRZELAĆ! A dopiero potem zreflektowałem się, że przecież to dobry pomysł. Episode One miał na starcie małe zapasy wszystkiego, a pchał gracza do bezpośredniej konfrontacji z wrogami, co nie było ani fair, ani specjalnie zabawne. Episode Two ma na starcie małe zapasy wszystkiego, ale od początku stawia sprawę jasno: masz grać inaczej. I jak tylko wpadniemy w ten tok myślenia, przestajemy przejmować się pustym magazynkiem, czaimy się w cieniu, obserwujemy wroga i nasłuchujemy kroków Big Daddy’ego. Inna sprawa, że ma to też uzasadnienie fabularne. Elizabeth, jakby nie patrzeć, jest niedużej budowy, przez co otrzymuje większe obrażenia i może nosić niewielkie ilości amunicji.

Skradankowy charakter epizodu sprawia, że eksploracja odgrywa tu dużo większą rolę, niż w poprzednim odcinku Burial. Na nasze szczęście, autorzy faktycznie się wysilili i stworzyli takie lokacje, żeby faktycznie można było kombinować ze skradaniem się, szukaniem drogi naokoło, czy rozglądaniem się za znajdźkami, których liczba odczuwalnie wzrosła. Na plus należy także policzyć dłuższy czas rozgrywki

Moim największym problemem w tym dodatku jest powiązanie fabularne z pierwszym Bioshockiem. Niby na potrzeby uniwersum można przyjąć, że ma to jakieś ręce i nogi, jednak nadal miałem wrażenie, że jest to naciągane i nic złego by się nie stało, gdyby Infinite i 1+2 pozostały osobnymi uniwersami, bez przenikania się i wzajemnego wpływu. Naturalnie, jeśli komuś jednak odpowiada takie połączenie, to powinien być zadowolony z ilości dodatkowych informacji o lore, jakie można znaleźć.

Chciałbym zaryzykować stwierdzenie, że warto się przez Infinite i Episode One przemęczyć tylko dla Episode Two, ale jednak inwestycja czasu i pieniędzy może się okazać nietrafiona. Jeżeli jednak już posiadacie Infinite, albo jeszcze lepiej – macie go za sobą, to Burial at Sea: Episde Two jest pozycją obowiązkową. Moja ocena: 4+.