niedziela, 16 lipca 2017

Spider-Man: Homecoming

W przeciwieństwie do wydanego w 1984 komiksu o tym samym tytule, w którym Peter Parker wracał z drugiego końca wszechświata po Secret Wars, tachając w jeden ręce Curta Connorsa, a na sobie Symbiot, w filmowym Homecoming wraca z Berlina, po Civil War, a sam podtytuł nie może się zdecydować, czy chodzi o ten powrót, czy bal maturalny.

Poprzednie dwa podejścia do kinowego Pająka zawierały prosty schemat opowieści: od zwykłego ucznia szkoły średniej do bohatera. Homecoming ma pod górkę. Z jednej strony dzięki szybkiemu wprowadzeniu Parkera do MCU może ruszać z kopyta z własną opowieścią. Z drugiej, skok w podjęciu odpowiedzialności nie ma porównania do tamtych produkcji, a jak na proste i znane założenia, zawiera dużo dziur fabularnych i praktycznie brak mu jakiegoś większego rozwoju. Po kolei.

Na dzień dobry rozjeżdżają się ramy czasowe, co do których nikt nie jest zgodny. Wystarczyłoby wyciąć wzmiankę o tym, że pierwsza scena ma miejsce 8 lat przed wydarzeniami z HC. Potem uderza w nas kwestia wujka Bena. Darowano nam pochodzenie postaci, ale pominięto jego konsekwencje. W Civil War jest tylko wzmianka o tragedii sprzed paru miesięcy, dodajmy jeszcze dwa miesiące między tamtym filmem i opisywanym, a uzyskamy dość krótki okres. Jeśli ową tragedią była śmierć Bena, to Peter zaskakująco szybko przeszedł nad nią do porządku dziennego, co jest o tyle zaskakujące, że wszystko inne mocno przeżywa, jak to nastolatek. I to są przykłady niemal z samego początku filmu, a da się znaleźć znacznie więcej.

Nie do końca przekonuje też gadka o tym, że Spider-Man stara się/ma pomagać zwykłym obywatelom, w przeciwieństwie do Avengers ratujących cały świat. Odnosi się wrażenie, że tylko on tak robi. Jest to prawdą tylko, jeśli ograniczasz się wyłącznie do kinowych odsłon. Jeśli nie, to masz (co najmniej) cztery powody, by twierdzić, że ktoś nie odrobił pracy domowej (zwłaszcza, że akurat te działają w tym samym mieście i zdążyły się już ujawnić). Powody nazywają się: Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist.

Kolejna sprawa, która nie każdemu będzie odpowiadać, to że Sony uparcie trzyma się mechanicznych wersji kostiumów łotrów. Tyle dobrego, że obecny projekt Sępa wypadł naprawdę dobrze i, jak na realia filmu, praktycznie, w przeciwieństwie choćby do topornego Rhino z The Amazing Spider-Man 2. Mało tego, jest to o tyle sensownie zrobiony ekwipunek, że spokojnie widziałbym go we współpracy z podobnymi urządzeniami w rękach pozostałych członków Sinister Six. Nawet kiczowaty, futerkowy kołnierzyk oryginału został tutaj tak wkomponowany, że ma to ręce i nogi.

Naturalnie Vulture to nie tylko skrzydła i szpony, to także osobnik, który zakłada całe to tałatajstwo. Powiem krótko, Adrian Toomes w wykonaniu Michaela Keatona to jeden z najlepiej napisanych i zagranych łotrów. Jego motywacja jest naprawdę prosta i wiarygodna, a to, co prezentuje aktor tak w kostiumie, jak i bez, potrafi przyprawić o ciarki. Szkoda tylko, że trochę go ugrzeczniono. Jest taka scena, dzięki której mógł naprawdę zyskać status groźniejszego przeciwnika, ale obrócono ją w żart.

Pozostała część obsady dobrze robi swoją robotę. Do tego stopnia, że np. jeśli nastolatkowie irytują was w rzeczywistości (zapomniał wół, jak cielęciem był?), to i tutaj wpadnie wam kilka momentów, że będziecie zgrzytać zębami.

W sferze wizualnej na pochwałę zasługują na pewno popisy Spider-Mana, zwłaszcza że ten porusza się na dużo bardziej zróżnicowanym terenie, niż w poprzednich seriach. Jednak ciężko nie odnieść wrażenia, że Sony wydało mniej na efekty specjalne tak na wszelki wypadek, bojąc się powtórki z wtopy finansowej, jaką był TASM2. Niestety, sceny kręcone nocą (a z tych istotnych są co najmniej 3) są bardzo słabo widoczne w wersji 3D. Efekty trójwymiarowe również nie powalają i taki seans można sobie śmiało darować. Z muzyki zapamiętałem tylko to, że film otwierała wariacja motywu przewodniego kreskówki z lat sześćdziesiątych.

Trochę ponarzekałem, ale ogólnie Homecoming oglądało mi się dobrze. Na pewno nie jest to najlepszy film o Pająku, ale jako środkowy, niewiele wnoszący numer komiksu, dający możliwość złapania oddechu przed czymś większym i nie powielającym na szybko schematu historii pochodzenia, jak to zrobił Doctor Strange, jest ok. Moja ocena: 4-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz