niedziela, 21 marca 2021

Jumanji

Do tego wpisu przymierzałem się od jakiegoś czasu, a zmotywował mnie niedzielny, grudniowy poranek, kiedy to moja żona powiedziała jakoś przy śniadaniu, że nie oglądała Jumanji. No takiej okazji nie mogłem przepuścić. Pilot w dłoń, odpalamy czerwone N i zaczynamy seans.

W 1969 młody Alan Parrish odnajduje tajemniczą grę planszową: Jumanji, zakopaną na terenie fabryki ojca 100 lat wcześniej. Jeszcze tego samego dnia rozpoczyna rozgrywkę, podczas której znika. 26 lat później dzieciaki, które wprowadziły się do domu po jego rodzinie, odnajdują grę i dołączają do rozgrywki. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że każde pole planszy generuje sytuację w świecie rzeczywistym, najczęściej związaną z atakiem dzikich zwierząt: od komarów po krokodyle.

Ten film długo zdobywał moją sympatię. Gdy go oglądałem po raz pierwszy w 1996, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś próbuje wbić się w efekciarstwo stworzone przez Jurassic Park trzy lata wcześniej, ale że najfajniejszy patent – dinozaury – już tam był, trzeba było zrobić coś innego. Niestety w umyśle dwunastolatka komputerowo generowane zwierzęta z dżungli nie miały szans z prehistorycznymi gadami. Niemniej jednak im byłem starszy, tym bardziej lubiłem tę opowieść (nie znając literackiego oryginału). W zasadzie wspomniany zwierzyniec z rodowodem CGI to jedyna słaba część. Już w 1996 nie robiła wrażenia, a czas i rozwój technologii dały jej tylko w kość.

Natomiast cała reszta ma się dobrze. Ekspozycja jest tak szybka i konkretna, że zanim się widz obejrzy, tkwi w sercu opowieści i planszowej rozgrywki. Istotnym elementem fabuły jest oddziaływanie gry na przedstawiony świat. Nie ogranicza się to tylko do uczestników Jumanji, cała okolica odczuwa skutki. Powstały w ten sposób chaos jednocześnie bawi (stado małp i jego wyczyny kojarzyły się wręcz z bandą Gremlinów), jak i trzyma w napięciu (np. scena z pająkami). Muzyka doskonale podkreśla nastrój poszczególnych scen, a motyw z bębnami na długo zapada w pamięć. Od strony aktorskiej nie ma jak się przyczepić. Robin Williams i Bonnie Hunt są świetni w swoich rolach, ale i pozostali (tak dzieci, jak i dorośli) depczą im po piętach. Niniejsza adaptacja okazała się na tyle popularna, że doczekała się animowanej serii.

Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to będą to drobiazgi. O słabym CGI już wspomniałem. Do tego doliczę pierwszą scenę, która co prawda pokazuje, jak daleko w czasie sięga Jumanji (ciut nie kostka LeMarchanda), ale na fabułę ma to nijaki wpływ. Alan znalazłby grę tak czy siak. Środek filmu, gdy wszyscy i wszystko zaczynają ganiać po całym miasteczku, może się wydać chaotyczny, a postać Carla w teraźniejszości graniczy z deus ex machina.

Mimo to Jumanji to kawał dobrego kina przygodowo-familijnego. Może ciut straszny tu i tam, ale na tyle dobrze zrealizowany, że bawił trzy różne rodzaje odbiorców i każdy z nich zamierza jeszcze do filmu wrócić. Moja ocena: 4+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz