Postać Blue Beetle poznawałem w dziwny sposób. Ted Kord przewinął mi się gdzieś jako postać trzecioplanowa. Jaime Reyes to wersja, o której dowiedziałem się najwięcej dzięki Young Justice, a potem komiksom. I dopiero wtedy poznałem Dana Garretta. Gdy ogłoszono prace nad filmem Blue Beetle, przez wzgląd na panujący klimat w wytwórni celuloidowej papki wiadomym było, iż skoncentruje się na Reyesie. Ale ok – jest to sympatyczny bohater, nie tworzono go na zasadzie „put a chick in it and make her lame and gay”, ani żeby zastąpić nim poprzedników, bo od tamtych słońce się odbija. Poza tym wątek Skarabeusza, z którym Jamie ma do czynienia to osobna sprawa, z której faktycznie można sporo wycisnąć.
Niestety, zamiast skupić się wyłącznie na opowiedzeniu ciekawej historii, już na etapie zwiastunów postanowiono wkurzyć fanów DC idiotycznym tekstem, iż Batman to faszysta (ta wypowiedź jest również w samym filmie). Fani komiksów od lat są obrażani na lewo i prawo, choć to oni wydają na to hobby najwięcej pieniędzy. Autorzy Blue Beetle trafili na moment, w którym większości już nawet nie chciało się wkurzać. Po prostu stwierdzili, że oleją sprawę, przez co kinowe seanse BB zakończyły się finansową klapą. Jako postać Beetle (niezależnie od iteracji) nie jest tak rozpoznawalny jak Batman, Spider-Man, Superman oraz Kapitan Ameryka. Jeśli ktoś odstrasza swoją główną widownię i liczy na niedzielnych widzów, dla których jest to po prostu kolejny trykociarz, o którym nic nie wiedzą, a tym samym nie mają powodu, by iść na jego przygody, to niech się potem nie dziwi, że film nie zarobi (około 129 milionów dolarów zarobków przy koszcie około 104 milionów dolarów, a i to pewnie bez marketingu). No dobrze, a co z filmem?
Napisy otwierające wypchane są smaczkami-wzmiankami o Kordzie, Garrecie i projekcie OMAC, a potem przechodzimy do właściwej historii. Jamie wraca do swojej rodziny po skończonych studiach i zaczyna szukać pracy. W wyniku kilku głupawych wydarzeń (podobnego kalibru co humor z czwartego Thora) zahacza o budynek Kord Industries, gdzie wchodzi w posiadanie Skarabeusza. Na jego nieszczęście obecna szefowa Kord chce ten artefakt odzyskać i nie zawaha się osiągnąć celu nawet po trupach. Jakby Jaime miał za mało pecha, Skarabeusz nie dość, że się z nim łączy, to jeszcze okazuje się być osobnym bytem, z którym teraz trzeba się dogadać.
Z jednej strony mamy bardzo fajne relacje rodzinne rodem z Coco, z drugiej – stereotyp rodziny meksykańskiej, która jest zadłużona i bezrobotna. Kord Industries tutaj to z kolei kalka Pym Technologies z Ant-Mana, ichnia prezentacja OMACa kojarzy się z Yellowjackets, zaś w pierwszej konfrontacji z Blue Beetle miałem flashbacki z Iron Mana 1 i 2. Żeby nie było, że skojarzenia dotyczą wyłącznie Marvela. Pierwsza przemiana przypominała mi Guyvera, Jamie zagubiony z powodu swojej nowej „mocy” to powtórka z Billy’ego Batsona, a swoim rykiem Carapax brzmiał jak Megatron z Transformers Baya. Na pewnym etapie widz zaczyna się doszukiwać kopii innych filmów w najdrobniejszych szczegółach (konia z rzędem temu geekowi, który po okrzyku „Get over here!” nie pomyśli o Mortal Kombat). Cholera, nawet ścieżka dźwiękowa jest pełna utworów, które wskakują na modłę rozpowszechnioną przez Guardians of the Galaxy i Suicide Squad, jakby Blue Beetle nie miał nic oryginalnego do zaoferowania. I tak po prawdzie nie ma.
Podobnie jak Venom jest to film spóźniony o jakieś 20 lat. Humor jest mocno przerysowany, jakby pochodził z produkcji z przełomu wieków. Przyznaję, znany z Cobra Kai Xolo Maridueña świetnie pasuje do roli świeżego absolwenta, zakrzyczanego przez rodzinę młodzika i idealisty. Jego wyczucie czasu w scenach komediowych jest bardzo dobre, a z pozostałego materiału wyciska ciut więcej emocji, niż ten zakłada. Reszta obsady daje radę, zważywszy na tony bzdur, które muszą wygadywać.
Oprócz bycia zlepkiem wszystkiego, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia kilka lat w popkulturze, BB jest zbiorem najgorszych klisz gatunku superhero, włącznie z idiotyzmami, na które przymkniecie oko lub nie. Już samo wykradnięcie Skarabeusza z Kord Industries jest tak durne, że macie szansę przerwać oglądanie w tym miejscu, bo dalej nie jest lepiej. Ostatnią rzeczą, która mnie irytowała, były ciągłe zmiany języka. Pal licho, jeśli główni bohaterowie komunikowali się z kimś, kto faktycznie mógł nie mówić po hiszpańsku, ale dlaczego we własnym gronie to robią? Naprawdę wolałbym, żeby jednolicie mówili po hiszpańsku.
Wiem, że sporo narzekałem, ale sumarycznie Blue Beetle nie jest najgorszy. Jest co najwyżej średni, ale wyłącznie przez wtórność i głupotki, których dałoby się uniknąć, gdyby dać scenariusz do poprawek komuś bardziej rozgarniętemu. Nie mam zielonego pojęcia, komu pokazać ten film. Fani gatunku będą znudzeni (jeśli w ogóle siądą do oglądania), a niedzielni widzowie nie wiedzą, co to za postać. Niby można to obejrzeć z trochę starszymi dziećmi, ale zdziwię się, jeśli wybrałyby Niebieskiego nad Pająka. Moja ocena: 3-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz