Co się stanie, jeśli weźmiecie The Dirty Dozen, Dredda, Ghostbusters (1984) i wrzucicie je do miksera zwanego: DC? Otrzymacie Suicide Squad.
Nie ma co owijać w bawełnę, SS to prosta, niezobowiązująca, miejscami przygłupia rozrywka. Czy to źle? No chyba tylko, jeśli spodziewaliście się filmu pokroju Listy Schindlera. W przeciwnym razie otrzymacie konkretną rozpierduchę z naprawdę barwnymi postaciami. Niemniej jednak nawet z takim podejściem nie jest to produkcja bez wad.
Spośród postaci najbardziej wyrazistymi są Harley Quinn i Deadshot, o czym przeczytacie / usłyszycie w każdej recenzji. Do samych kreacji nie mogę się przyczepić, ale do tego, że są niejako w centrum uwagi już tak. Głównie dlatego, że nie jest to pierwsza taka sytuacja. Trafiło się to nawet w wydanym w Polsce: Suicide Squad - Oddział Samobójców, tom 1, Nadzorować i karać. Z pozostałymi postaciami jest różnie. Amanda Waller wypadła świetnie, El Diablo i Katana są ok, Jai Courtney o dziwo nie zepsuł Boomeranga, Enchantress robi wrażenie, Killer Croc jest za bardzo ugrzeczniony, a Rick Flag nieco niekonsekwentnie napisany. Antagonista jest w porządku, taki wygodny, nie wyróżniający się stereotyp, któremu trzeba nastukać w finale. Najbardziej problematyczny wydaje mi się Joker, bo chyba tylko w jednej scenie poczułem, że patrzę na Jokera, a nie aktora, który go gra. Podobno scen z nim było więcej, ale je wycięto, co faktycznie da się odczuć – czegoś brakuje. Nie jest to zresztą jedyny zgrzyt w montażu. Przejście od pomysłu Task Force X do pierwszej misji jest cholernie toporne. Obstawiam, że nie każdemu spodoba się też muzyka. Nie zrozumcie mnie źle, ten film sypie klasykami na lewo i prawo (Bohemian Rhapsody to tylko czubek góry lodowej), ale podejrzewam, że takie skakanie (bo czasami jest to kilka piosenek obok siebie) może zabrzmieć dziwnie.
Pochwalę zgrabne wplecenie SS do uniwersum DC. Drobiazgi, smaczki i odniesienia do postaci nie będących bohaterami filmu sprawiły, że faktycznie czuć, iż obraz stanowi część większej całości, a nie doczepkę, bo Batman rozwiesił pranie na 10 planie.
Wizualnie jest bardzo przyjemnie. Może nie ma urwania dupy, ale Oddział samobójców (odmawiam stosowania oficjalnego polskiego tłumaczenia tytułu filmu, biorę komiksowe!) jest przynajmniej czytelny. Zważywszy na fakt, iż prawie cały film odbywa się nocą, jest to nie lada osiągnięcie, bo taki Star Trek Beyond tylko oczy męczył. 3D nie jest może jakieś spektakularne, ale jeśli akurat nie ma innego seansu pod ręką, to przynajmniej nie przyprawia o wyrzuty sumienia, że zmarnowaliśmy pieniądze.
Suicide Squad mógł być czymś więcej. Mógł być filmem mroczniejszym, z pazurem i jeśli patrzeć na efekt końcowy pod tym kątem, można się nieco zawieść. Jeśli jednak podejść do niego, jak do komiksowego akcyjniaka, to nawet mimo swoich wad i dziwactw jest to widowisko na tyle uniwersalne, iż każdy, nie tylko fan DC, ma szansę dobrze się bawić, nawet w 3D. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz